sobota, 5 grudnia 2015

"Pękam jak bańka mydlana" - Rozdział dziewiąty.

- Jesteś na mnie zła? - pyta Max, podczas gdy idziemy wolnym krokiem do mojego pokoju, gdzie zapewne zastanę poddenerwowaną Kirę. Mówiłam już może, że jej narzekanie na to co robię, zaczęło mnie denerwować? Nie? To teraz o tym mówię. Czuję się jak w klatce, kiedy z nią przebywam. Jest naprawdę w porządku, ale nie dogadujemy się zbytnio. Zaraz po tym, jak Max zjawił się u mnie w pokoju, musiałam iść do gabinetu, gdzie, rzecz jasna, dostałam opieprz i pouczenie, że następnym razem kara mnie nie ominie. Do dupy takie życie. Gdyby moi rodzice żyli, mogłabym robić co chcę.
Wzruszam ramionami, podciągając rękawy koszuli do łokci.
- Nie jestem zła, już ci to mówiłam - odpowiadam, patrząc w ziemię. Uśmiecham się półgębkiem. - Nie rozumiem tylko, dlaczego mnie wtedy pocałowałeś.
Chłopak milczy. Napięcie pomiędzy naszą dwójką jest wyczuwalne tak bardzo, że mi nie dobrze. Ściska mnie w żołądku, kiedy o tym myślę. Mam ochotę zapaść się pod ziemię, lub zniknąć. Albo najlepiej cofnąć czas.
- Zamierzasz... Mi odpowiedzieć? - mruczę pod nosem, wciąż na niego nie patrząc. Stajemy pod drzwiami mojego pokoju. Max stoi przede mną z dłońmi w kieszeniach spodni. Nie patrzy na mnie, jego wzrok jest nieobecny, zamyślony. Wzdycham ciężko, wyczekując na jakikolwiek ruch z jego strony. Chyba mi się zdaje, ale mam déjà vu. Brakuje jeszcze, żeby znów mnie pocałował i potem znów uciekł, jak wtedy.
Jego ramiona wędrują na moje biodra, zaciskają się na nich. Przyciąga mnie do siebie i patrzy na mnie. Czuję jego wzrok na moich ustach, potem patrzy mi w oczy i przygryza wargę.
- Chyba zagubiłem się we własnych uczuciach - szepcze i uśmiecha się bardzo smutno. Tak smutno, że aż ściska mnie za serce. Mam ochotę go przytulić, pogłaskać po policzku. Rozpłakać się i powiedzieć, że będzie dobrze. Jednak nie stać mnie na żaden ruch. Moje ciało znieruchomiało, kiedy to on mnie dotknął.
- Chciałbym ci powiedzieć, że mi się podobasz, ale nie mogę - dodaje po chwili. - Chociaż teraz to powiedziałem, nie potrafię tego powtórzyć patrząc ci prosto w oczy. - odwraca wzrok.
- Max...
- Nie, Kim. Daj mi skończyć - jego wzrok spotyka się z moim. Nigdy wcześniej nie widziałam tak smutnych oczu. Naprawdę.
Kiwam powoli głową, a on nabiera głęboko powietrza. Wypuszcza je potem ze świstem i zamyka oczy na kilka sekund. To wszystko trwa tylko chwilę, ale dla mnie to wieczność.
Kiedy je otwiera, są w nich łzy. Nie spływają jednak one po jego policzkach. Po prostu tam są. Są i grożą tym, że jeśli Max pozwoli sobie na jeszcze jedną chwilę słabości, one się ujawnią.
- To co powiedziałem, to jest prawda, Kim. Z niewiadomych powodów, podobasz mi się. - zaczyna bawić się kosmykiem moich włosów. - Ale wiem, że ty do mnie nie czujesz nic - jego głos drży niebezpiecznie. Wiem, że jest bliski płaczu. Z trudem połyka ślinę. - I nie mam ci tego za złe. Rozumiem to. Dam ci czas. - szepcze i zbliża swoją twarz do mnie. Kiedy myślę, że znów mnie pocałuje, on kieruje swoje usta nieco wyżej, składając delikatny pocałunek na moim czole. - Dobranoc - szepcze i odchodzi.
- Dobranoc - odpowiadam, ale on już tego nie słyszy.

♪ ♪ ♪

Stella przygląda mi się uważnie marszcząc brwi. Zachowuje się tak od rana, jednak ja udaję, że tego nie widzę. Nie bardzo mam ochotę mówić jej o tym, co miało miejsce wczoraj, zaraz po tym jak Alan odwiózł nas do "domu". Samą mnie to męczyło, a dziele się z kimś tą informacją jak dla mnie nie było najlepszym pomysłem. 
- Jesteś dziwna - stwierdziła dziewczyna, na co ja odpowiedziałam krótkim prychnięciem. 
- No co ty - powiedziałam z sarkazmem, przeglądając listę utworów moim telefonie. I tak nic nie puszczę, nie mam ochoty nic słuchać w tej chwili. 
- Kim, możesz powiedzieć co się stało? - pyta, myśląc, że uda jej się cokolwiek ze mnie wyciągnąć. 
- Mam dziś rozmowę z nowymi "rodzicami" - kłamię, rozglądając się po korytarzu. 
-  I z tego powodu jesteś taka przybita? Nie cieszysz się, że w końcu się wyrwiesz z bidula? 
Milczę. Sama nie wiem, czy się cieszę, Stello. Życie mi się komplikuje. Hah, śmiesznie to brzmi, prawda? Życie komplikuje się  mi, nastoletniej dziewczynie, która tak naprawdę o życiu nie wie nic. To jest śmieszne, zdaję sobie z tego sprawę. To zabrzmiało tak... dorośle. A ja jestem tylko smarkaczem, któremu chwilowo nic się nie układa, bo co rusz wkopuję się w kolejne gówno, z którego ciężko mi jest wyjść. Przewracam oczami. Życie jest ciężkie. Życie jest skomplikowane. Kiedy w głowie mam te słowa, chce mi się śmiać. To brzmi, jak myśli tych wszystkich pokrzywdzonych dzieci z tumblr'a. 
- Kim! Odpowiadaj, jak pytam - z zamyślenia wyrywa mnie głos Stelli. 
- Uhm, co? A. Znaczy... Tak, cieszę się, że się stamtąd wyrwę, ale wiesz. Nie znam tych ludzi - unoszę kącik ust w górę. 
Stella kiwa głową w geście zrozumienia. 
- O, prawie zapomniałam. - Stella podskakuje w miejscu i podaje mi karteczkę. - Alan prosił, byś do niego dziś zadzwoniła. 
Kiwam głową i biorę od niej świstek papieru z zapisanym na nim numerem.
- Okej - odpowiadam i chowam kartkę do plecaka. To dziwne, ale ja już teraz wiem, że nigdzie nie zadzwonię. Po prostu jestem tego stuprocentowo pewna. - Mamy teraz... angielski?
Stella kiwa głową i zaraz po tym jak dzwonek obwieszcza koniec przerwy, kierujemy się pod salę, gdzie mamy mieć lekcje. 

Po szkole, siedząc samotnie w pokoju, w którym nie ma już Kiry, rozmyślam nad... Niczym. Naprawdę, chciałabym myśleć o czymś ważnym, może znalazłabym jakieś wyjście z któregoś z moich problemów, ale to jest bez sensu. Wzdycham ciężko i wstaję. Wychodzę z pokoju, kiedy orientuję się, że to już ta godzina. Godzina, która ma odmienić choć trochę moje popaprane życie. 
Czas, by poznać moich nowych rodziców! 
Cóż, brak u mnie entuzjazmu, czy jakiegokolwiek innego przebłysku radości. Ubieram więc "maskę" z uśmiechem, starając się, by wyglądał naturalnie. Nie zachowuję się tak, dlatego, że nie chcę mieć nowej rodziny, czy coś. Zachowuję się tak, bo się boję, a strach jest po prostu ostatnim, co chciałabym w tej chwili czuć. 
Kiedy pukam do drzwi pomieszczenia, w którym oni już tam siedzą, słyszę ich głosy, czuję ich obecność, moje serce mało nie wyskakuje mi z piersi. Blednę, robi mi się słabo i jednocześnie nie dobrze. Mam ochotę uciec. 
To wszystko wygląda przerażająco komicznie. Straciłam rodzinę, zamieszkałam w sierocińcu, bo moja dalsza rodzina nie bardzo przejęła się mną, nastolatką, która tylko straciła wszystko. A teraz stoję tutaj, czekając z nadzieją, że i ja przypadnę im do gustu i oni mnie. 
Drzwi się otwierają i kiedy to się staje, moja maska znika, wszystko, cała pewność siebie, cała odwaga po prostu ze mnie spływa. Na ich miejsce za to wkrada się niepewność i strach. 
Kiedy stawiam pierwsze kroki, przekraczając próg, mężczyzna, którego nigdy wcześniej na oczy nie widziałam, wstaje. Na jego twarz wkrada się szczery uśmiech, co powoduje również pojawienie się małych zmarszczek w kącikach jego oczu. Podchodzę bliżej i dostrzegam za nim kobietę. 
Jest dość wysoka i bardzo szczupła. Jej ciemne włosy swobodnie opadają na jej ramiona. Twarz ma... Śliczną. Jest śliczna. 
- Kim, poznaj proszę państwa Bennington. 
Kiwam głową. 
- Dzień dobry - mamroczę. Pan Bennington podchodzi do mnie, obejmując mnie na powitanie. Ten śmiały gest powoduje iż czuję się jeszcze bardziej speszona. To nie było nic złego, przytulenie nie jest złe, a on na pewno chciał tym pokazać, że nie jest żadnym sztywniakiem i że nie mam się czego obawiać. 
Chwilę potem zostaję objęta przez panią Bennington. Pachnie... słodko. Jej perfumy mnie duszą. Odchrząkuję. 
Wydają się być mili. Jednak ja czuję niepokój. Nie znam ich przecież. Nie wiem kim są i dlaczego akurat wybrali mnie. Mam miliony pytań i zero odpowiedzi. 
Zajmujemy swoje miejsca. Fotel jest niewygodny. Nie chcę na nim siedzieć. Chcę wstać. Wyjść. Dusze się tu. Powietrze jest gęste i jest tu gorąco. Pocę się. Duszę. Mam dość. Chcę do domu, chcę stąd iść. Chcę do domu. 
Chcę do domu... 
- Kim? - dłoń pani Thomson dotyka mojego ramienia. Drgam. - W porządku? - pyta zmartwiona, a ja kiwam głową. 
- Tak, wszystko jest okej. - posyłam jej nerwowy uśmiech i przenoszę wzrok na państwa Bennington. Wyglądają na miłych ludzi. 
On pochyla się lekko w moją stronę, a uśmiech nie znika z jego twarzy. 
- Więc, Kim. Chcielibyśmy wraz z moją żoną, Talindą, nieco lepiej cię poznać - mówi ciepłym głosem, a mi z niewiadomych powodów chce się płakać. Jego głos przypomina mi głos ojca. Opanowany, ciepły, pełen miłości. 
Pierwszy cios prosto w moje serce. 
- Nie masz nic przeciwko, prawda? - napotykam jego wzrok. Dobroć w jego oczach jest tak bardzo zauważalna. 
Drugi cios. 
Kręcę przecząco głową, na co on reaguje kolejnym uśmiechem. 
- Na początek może... - próbuje wtrącić się dyrektorka. Jednak pan Bennington patrzy na nią. 
- Proszę wybaczyć. Chciałbym poprowadzić tę rozmowę wraz moją małżonką sam, czy to nie będzie problemem? 
Pani Thomson kręci przecząco głową i kieruje się do drzwi. 
- W razie czego, jestem w gabinecie obok - mówi i wychodzi, zamykając drzwi za sobą. 
Zapada cisza. Słyszę swój oddech i swoje bicie serca. Oni się tak nie denerwują. Są spokojni. Opanowani. Talinda spogląda na mnie jakby... z zainteresowaniem. Nie wiem, teraz już nie jestem pewna jak to nazwać. Ale tak czy inaczej, dziwnie mi z tym. 
- Masz do nas na początek jakieś pytania? - pyta mężczyzna. Nie wiedział jak zacząć rozmowę. Sama też bym nie wiedziała. Pytania, hm. Mam. Mam mnóstwo pytań. Chcę na każde z nich uzyskać odpowiedź. Może mi pan odpowiedzieć, proszę? 
- Uhm... Jak ma pan na imię? Znaczy... - spuszczam wzrok. - Pan zna moje, a ja znam imię tylko pana żony i... 
- Chester. 
- O. - uśmiecham się nerwowo. 
Chester ujmuje dłoń swojej żony w swoją, patrząc na nią w sposób, w jaki niegdyś mój tata patrzył na moją mamę. 
Trzeci cios. 
Oboje znów patrzą na mnie. A ja po raz kolejny się duszę. Zapomniałam jak oddychać. Czuję, jak dłonie mi drżą z zdenerwowania. Do oczu napływają łzy a w gardle rośnie gula, która wywołuje takie nieprzyjemne uczucie. 
- Wszystko w porządku, Kim? - pyta kobieta, a ja chcę pokiwać głową, jednak nie mogę. Stać mnie tylko na zamknięcie oczu i rozpłakanie się. 
I tak własnie robię. Emocje biorą po prostu w górę, pękam jak bańka mydlana. 
I płaczę.



xxx xxx xxx

Rozdział dodany po...
Jak długim okresie czasu, hę? Nie pisałam tu nic, bo, jakby to ująć. 
Nie miałam motywacji do tego bloga. 
Ale teraz jakby tą motywację znalazłam. 
I wiem, Kim może się tu wydawać bardzo dziwną postacią. 
Ale nie obwiniajcie jej o nic. 
Mam mieszane uczucia co do tego rozdziału. 
Boję się pokazać coś więcej w tym opowiadaniu, yh. 
Dobrze, nie będę narzekać. Do kolejnego, mam nadzieję. 



wtorek, 29 września 2015

"Byłem cierpliwy, wytrzymałem wiele upalnych, mętnych godzin." - Rozdział ósmy.

Chyba każdy z nas nie raz myślał o swojej śmierci i o tym, jakby świat wyglądał bez nas. Jakby to było, gdybyśmy nagle postanowili ze sobą skończyć lub zginęli w dziwnych okolicznościach. Zazwyczaj każde nasze takie rozmyślanie kończyło się podsumowaniem typu: Tyle ludzi na świecie, więc nie zaszkodzi, gdy zabraknie tu takiego ścierwa jak ja.
Myślenie o śmierci nie jest złe, póki nie wprawiasz myśli w czyny. Wtedy dopiero zaczyna być źle. Ja właśnie o takiej śmierci myślę i o tym, co by było, gdybym zaczęła coś w tym kierunku robić.
Bo skoro straciłam już wszystko co możliwe, to po co jeszcze tu jestem? Co mnie tu trzyma? Dlaczego nic nie zrobiłam?
Cóż, może dlatego, że rodzice zawsze uczyli mnie walczyć z każdą możliwą słabością i uczyli mnie, że nigdy nie warto się poddawać.
Więc... może dlatego właśnie jeszcze tu jestem. Jestem tu, bo walczę. Walczę o marzenia, o to, by się ułożyło. To śmieszne, prawda? To śmieszne, jak taka głupia piętnastolatka jak ja, opowiada o tak dziwnych rzeczach.
O walce.
O śmierci.
O życiu.
No ale spójrzmy na to z innej perspektywy. Kiedy tracisz wszystko, co dawało twojemu życiu jakikolwiek sens, kiedy wiesz, że masz jeszcze dla kogo żyć... Nagle to znika. Tracisz to. I... co masz o tym potem myśleć? Pierwsze co, przychodzi ci do głowy Zabiję się a chwilę potem nie mogę się poddać. 
- O czym myślisz? - słyszę głos Alana, który, jak się okazało, cały czas siedział przy mnie. Odwracam głowę w jego stronę i kręcę nią, jakby w geście zaprzeczenia.
- O niczym ważnym, tak właściwie - przygryzam wargę, odwracając głowę. Od około godziny siedzimy z Alanem pod budynkiem, gdzie niegdyś znajdowało się studio tańca. Spytałam go, dla jakich celów tu jesteśmy, jednak on nie bardzo chciał zdradzić mi szczegóły. Tak, wiem. To wszystko wygląda podejrzanie, ale szczerze mówiąc, mało mnie teraz obchodzi, co się ze mną stanie.
- Kim... - zaczął spokojnie, obejmując mnie ramieniem. - Słuchaj mała, widzę, że coś jest nie tak.
Wzdycham ciężko, przymykając oczy.
- Nie chcę o tym gadać - mruczę pod nosem, zakładając ręce na piersi. Rozglądam się dookoła, próbując zapamiętać piękno tej części miasta. Nigdy wcześniej tu nie byłam i nie przypuszczałam, że w LA są takie miejsca jak te. Miejsca przepełnione magią i mnóstwem wspomnień.
Dookoła panuje cisza, ludzi prawie w ogóle tu nie ma, budynki są dość stare i poniszczone, aż dziw bierze, że niczego jeszcze z nimi nie zrobiono.
Na ulicach panuje mrok, gdzieniegdzie przedzierają się promienie słońca, które jest coraz bliższe schowania się za linią horyzontu.
Słyszę jak Alan wzdycha a chwilę potem słychać radosne okrzyki innych osób. Spoglądam na mojego towarzysza, na którego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Chłopak wstaje, ciągnąc mnie za sobą. Oboje podążamy w kierunku grupki osób. Z tego, co mogę zauważyć, znajduje się w niej jeden, bardzo wysoki ciemnoskóry mężczyzna. Na oko ma może około dwudziestu lat. Oprócz niego jest tam jeszcze jeden, równie wysoki blondyn, ubrany cały na czarno, obok niego idzie odrobinę niższy brunet, o dużych, ciemnych oczach. Ubrania ma poszarpane i wygląda jakby nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje. Za nimi wszystkimi idzie niska blondynka, którą już gdzieś wcześniej widział...
Stella! Co ona tu robi? I dlaczego idzie za nimi wszystkimi?
Kiedy wszyscy jesteśmy dostatecznie blisko siebie, Alan wita się z każdym po kolei, odpowiadając coś radośnie na zadane mu pytania.
A ja, nawet nie zauważam kiedy, jestem przyduszana przez Stellę.
- Kim! Jak dobrze cię znów widzieć! - uśmiecha się od ucha do ucha. Nie zdążam nic jej odpowiedzieć, gdyż za nią staje ten wysoki, ciemnoskóry chłopak. Uśmiecha się do mnie szeroko, wyciągając dłoń w moją stronę, by po chwili móc przyciągnąć mnie do siebie i mocno przytulić.
- Miło cię widzieć, Kim, Alan nam już trochę o tobie opowiedział - mówi z uśmiechem na ustach, a ja przestraszona nawet nie ruszam palcem.
- Khę - odchrząkuje Stella, wyrywając mnie z ramion chłopaka. - Kim, to jest Jay. Nie przejmuj się nim, on tak zawsze - macha lekceważąco dłonią, a ja, kiwam głową, udając, ze wiem o co chodzi.
Kiedy chcę ruszyć przed siebie zderzam się z czymś.
Kiedy unoszę głowę, okazuje się, ze to nie jest coś, a ktoś. A konkretnie ten dziwny, ubrany na czarno, blondyn. Na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu, podaje mi dłoń i beznamiętnym tonem zwraca się do mnie:
- Witaj Kim. Ja jestem Jeremy. - uśmiech znika i jakikolwiek ślad, ze kiedykolwiek tam był, również. Ściskam jego dłoń. Uścisk jest krótki, formalny. Jakby robił to przymusowo, a nie z chęci poznania nowej osoby.
Dopiero teraz zauważam, jak wielkie podobieństwo istnieje pomiędzy nim a Stellą. Moment... Jeremy.
Przecież to jej brat! Ten, o którym mówiła w szkole! Och...
Jeremy odstępuje  krok w bok i na jego miejscu szybko pojawia się ostatni z nich, ten brunet, z wielkimi, brązowymi oczyma. Nie podaje mi dłoni, nie odzywa się, tylko uśmiecha w taki sposób, jakbym miała coś na twarzy.
- Daniel - mówi swoje imię i odchodzi w kierunku Jaya i Alana.
Jeremy stoi sztywno obok swojej siostry. Wygląda jakby był wiecznie niezadowolony z życia, albo jakby właśnie urwał się z pogrzebu. Naprawdę. Jedyne, co jest w nim żywe, to jego przeraźliwie zielonkawe oczy, które w odróżnieniu od wyrazu jego twarzy, wydają się wyrażać jakiekolwiek uczucia.
Pomyśleć, że taki sztywniak przyjaźni się z kimś takim jak Alan, który jest jego całkowitą przeciwnością. Nawet Stella, która jest siostrą Jeremy'ego, jest jego zupełną przeciwnością. Jay wydaje się być raczej ciepłą osobą, a Daniel... Cóż, on jest dziwny.
- To do środka, młodzieży, przedstawienie czas zacząć - mówi Jay z uśmiechem na ustach, a ja patrzę na niego zdziwiona.
Dopiero po chwili udaje mi się zrozumieć, że mamy wejść do środka opuszczonego budynku.

W środku panowały ciemności, do póki któryś z chłopaków (naprawę, nie mam pewności który z nich to był) nie zapalił światła. Budynek w środku okazał się czymś zupełnie innym. Owszem, było tu dużo luster, niektóre z nich zostały potłuczone, a inne pokryte brudem. Jednak t nie było to, co przyciągnęło moją uwagę. W rogu sali stały instrumenty. Perkusja i cztery gitary, z czego jedna z nich, była gitarą basową i o ile się nie mylę, znajdował się tam również akustyk,a pozostałe dwie, były gitarami elektrycznymi.
Zmarszczyłam brwi, całkowicie zdezorientowana.
Jay jako pierwszy podszedł szybkim krokiem do perkusji i jakby nigdy nic, zaczął do niej mówić.
- Witaj kochana, dawno się nie widzieliśmy, co? - Śmieje się.
Zrobiłam wielkie oczy, stajać na środku pomieszczenia.
Po chwili czuję dotyk na swoim ramieniu. Odwracam głowę, by spojrzeć, kto to taki i okazuje się, że to Daniel.
- Spokojnie, on zawsze tak - szczerzy się. - Musisz się przyzwyczaić, K. - puszcza do mnie oczko i podbiega do jednej z gitar.
- Chłopaki maja zespół, jak już wiesz - mówi Stella. Podskakuję przestraszona. Jak ona się tak szybko przy mnie znalazła?!
Kiwam głową.
- I oni... tak poważnie grają, ze grają? - pytam, na co ona odpowiada mi skinieniem głowy. - Wow.
- Często przesiaduje tu z nimi jeszcze kilka ludzi.
- To znaczy?
- No... Na przykład Max, Rebbeca, Zayn, ci dwaj bracia, których imion nie pamiętam - marszczy czoło w zamyśleniu - No w każdym razie dość dużo ludzi, ale tamci nie lubią przychodzić zbytnio na próby, więc chłopaki są albo sami, albo ja ich czasem odwiedzę - wzrusza ramionami.
- Mhm... - kiwam głową.
- Ej! Kim, co ty taka małomówna - dziewczyna szturcha mnie w ramię. - Trochę życia! - uśmiecha się szeroko. - O, mam pytanie - mówi, po chwili.
Unoszę głowę.
- Słucham?
- Ym... Ten Mulat co dziś wpadł do szkoły... znasz go? - pyta z zakłopotaniem.
Kiwam głową.
- Nooo... tak jakby. Znaczy... Poznałam go przez przypadek i w ogóle...
Stella kiwa głową, uśmiechając się nieśmiało.
- A co? - pytam.
Kręci pośpiesznie głową.
- Nic, nic. - macha dłonią. - Chodź, pójdziemy do chłopaków - mówi i po chwili jestem ciągnięta przez nią za dłoń.

 ♪ ♪ ♪

Około godziny w pół do dziewiątej wieczorem, wszyscy postanawiamy się zebrać, a Alan proponuje nas wszystkich odwieść. Nim jednak opuścimy to miejsce, Jay podchodzi do mnie i wykorzystując to, że Jeremy kłóci się z Danielem (ten sztywniak jednak potrafi się śmiać), odciąga mnie na bok, by ze mną porozmawiać. 
- Kim, wiem, że czujesz się zapewne dziwnie w nowym towarzystwie, nie znając nikogo, jednak... Przy nas nie musisz się wstydzić, jasne? - unosi brew w górę, spoglądając mi w oczy. 
Kiwam wolno głową. 
- Ja wiem, że nie masz rodziców i mieszkasz w domu dziecka, jak Max.
Czuję ukłucie w sercu i łzy napływają mi do oczu. 
- Ale nie martw się, nikt tu nie będzie cię z tego powodu oceniał, lub patrzył na ciebie jak na kogoś gorszego. - uśmiecha się, kładąc dłonie na moje ramiona. 
Uśmiecham się. 
- I odzywaj się, mała - puszcza mi oczko. 
- Dobrze Jay - odwzajemniam uśmiech. 
Mężczyzna przytula mnie jeszcze krótko do siebie, po czym oboje wracamy do reszty.

Opuszczając auto i żegnając się ze wszystkimi, powstrzymuję płacz i kieruję się w stronę sierocińca. Na wejściu dowiaduję się, że wszyscy mnie szukają i mam natychmiastowo stawić się w gabinecie. Jednak ja średnio się tym przejmuję i zamiast tam, kieruję się do pokoju mojego i Kiry. 
Wchodząc do niego, od razu poznaję, ze coś jest nie tak. Kira siedzi na łóżku, przy którym leżą jej spakowane walizki. Marszczę brwi.
- Co się...
- Moja ciotka postanowiła mnie stąd zabrać, gdy tylko o wszystkim się dowiedziała. Jutro będzie tu po mnie.  - wypala od razu. 
- Och... - siadam na łóżku, w głowie mam coraz większy mętlik i coraz bardziej chce mi się płakać. 
- Um, Kim? Max cię szukał. Był tu niedawno i pytał o ciebie. 
Kiwam głową, próbując nie wyrazić tego, jak bardzo mnie ten fakt nie ucieszył. 
- Mówił, że jakbyś już... się zjawiła, to ma...
Wypowiedź Kim przerywa głośne otwarcie się drzwi
- Kim! - odwracam się, słysząc głos Max'a. Chłopak podchodzi do mnie, chwyta mnie w ramiona i przyciąga do siebie, przytulając mocno do swojego ciała.

Moje życie wywraca się do góry nogami na moich oczach. Czuję się potwornie zagubiona i mimo, że tyle rąk jest wyciągniętych w moją stronę, ja nie potrafię znaleźć tej jednej, na tyle silnej, która pomogłaby mi wydostać się z tego wszystkiego. 


xxx xxx xxx

Ósemka za nami. 
Rany, tak mało was czyta tego bloga. xD 
Znaczy no, przepraszam, 
że nie jest to jakoś super napisane, 
ale poważnie, ciężko mi się na czymkolwiek ostatnio skupić. 
Zostawcie po sobie ślad w postaci komentarza, to dla mnie ważne. 
Dziękuję ^w^ 





poniedziałek, 17 sierpnia 2015

"A ja naprawdę bardzo chcę ci pomóc" - Rozdział siódmy.

Zrezygnowałam z oprowadzania chłopaków po mieście i pośpiesznie wróciłam do sierocińca, gdzie czekała mnie "miła"wiadomość. Kiedy tylko Kim poinformowała mnie o tym, że jedna z wychowawczyń mnie szuka, szybko pobiegłam do gabinetu "głównodowodzącej".
- Kim, jak dobrze, że jesteś - mówi, kiedy tylko przekraczam próg pomieszczenia. Posyłam kobiecie cierpki uśmiech. - Usiądź, proszę - wskazuje na krzesełko przy jej biurku.
Siadam na nim, spięta i zdenerwowana. Niech to babsko zacznie gadać i nie przedłuża tego wszystkiego, bo rozniesie mnie od środka.
- Otóż... Dziś rano mieliśmy gościa - patrzy mi w oczy, a ja czuję jakby jej spojrzenie wbijało w moje ciało miliony drobnych ostrzy. Pani Jane wcale nie wyglądała na wredną, ani taka nie była. Po prostu jej zimne spojrzenie było aż nadto przerażające. Zadrżałam.
- Gościa? - pytam cicho. Nie wiadomo z jakich powodów zapłonął we mnie płomyczek nadziei, że może to babcia przyjechała mnie stąd zabrać, albo ktoś inny z rodziny. Ktokolwiek.
Ale jej następne słowa rozwiały wszelką budzącą się we mnie nadzieję, dodatkowo powodując mały ból w sercu.
- Jest ktoś chętny by wziąć cię do siebie. Chcą cię adoptować, Kim. - mówi, a je usta układają się w szerokim uśmiechu. - Czy to nie wspaniale? Za tydzień masz rozmowę z przyszłymi "rodzicami" i jeśli dobrze pójdzie, za dwa i pół tygodnia zamieszkasz u nich - klasnęła radośnie w dłonie.
A ja, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy, przytaknęłam bezgłośnie po czym wstałam i wybiegłam z jej gabinetu, kierując się prosto do wyjścia z sierocińca. Nie zważałam na to, kogo potrącałam po drodze. Kłębiło się we mnie mnóstwo uczuć, od smutku po złość. Od złości po zagubienie, od zagubienia po strach. I choć bałam się tego przyznać przed samą sobą, czułam...
Radość.

♪ ♪ ♪

Mężczyzna zbliżył się do kobiety, obejmując ją w pasie. Złożył delikatny pocałunek na jej ustach i uśmiechnął się szeroko. 
- Widzisz, wszystko poszło bardzo dobrze - powiedział spokojnym tonem. - Musimy teraz tylko... Pomóc jej oswoić się z nami, z całą sytuacją, z nowym domem... 
- I poznać ją, Chester. Nie zapominaj o tym, że z początku będziemy dla niej całkowicie obcy - kobieta przygryzła wargę z zdenerwowania. Nie wiedziała, czemu się na to zgodziła. Nie żałowała podjętej decyzji, jednak bała się, że cały plan może się nie powieść. 
- Tak właściwie to dlaczego ta dziewczyna? - spytała po dłuższej chwili milczenia, swojego męża. Ten uśmiechnął się pod nosem. 
- Nie uwierzysz, ale miałem dziwny sen... - w jego głosie usłyszeć można było nutkę bólu, która jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. - Po wypadku jej rodziców, wszędzie było o tym głośno. I gdy wspomniano gdzieś, że ona... - gestykulował rękami, próbując wszystko obrać w słowa. Nie potrafił. - Po prostu coś się we mnie pojawiło. I to coś kazało mi się nią zaopiekować, Tal. - wzruszył ramionami, odsuwając się od kobiety. Oparł dłonie o blat, zwieszając głowę w dół. - Postradałem zmysły, prawda? - wyszeptał. 
Talinda objęła swojego męża, tuląc się do jego pleców. 
- Nie postradałeś zmysłów, Chester. Po prostu... Masz wielkie serce - powiedziała, uśmiechając się delikatnie. 


♪ ♪ ♪


Miasto. Zbyt wiele ludzi dookoła. Zbyt wielki hałas, zbyt wiele kolorów, zbyt wiele głosów, zbyt wiele wszystkiego. Nerwowo rozglądam się dookoła, próbując odnaleźć wzrokiem Max'a, który gdzieś tu powinien być. Był jedyną osobą, z którą mogłam w tej chwili porozmawiać, mimo tego, co się pomiędzy nami wydarzyło. Po prostu czułam, że tak naprawdę miałam tylko jego, a ta cała sytuacja mogła wszystko zepsuć.
Czego nie chciałam. I tak straciłam już zbyt wiele najważniejszych dla mnie osób w życiu, nie chciałam więc stracić Max'a, który w jakiś sposób mi pomagał.
Zaczynam panikować, ocierając cieknące z oczu łzy, którym po za moją kontrolą udało się wydostać spod moich powiek. Chodziłam w te i we w tę, wściekła na cały świat. Próbowałam nie zwracać gapiów, którzy mieli wzrok jakby łzy były czymś złym i odrażającym. Drażniło mnie to i nawet nakrzyczałam z tego powodu na jedną dziewczynę, która się ze mnie naśmiewała.

Opadam na twardą ziemię, podkulając kolana i mocno dociskając je do ciała. Chowam w nie twarz i kiedy chcę wybuchnąć płaczem, czuję czyjąś dłoń, dotykającą mojego ramienia. Wzdrygam się przestraszona i podnoszę głowę.
Przed sobą mam zmartwioną twarz Alana.
- Co się stało, skarbie? - pyta, pomagając mi wstać.
Krzyżuję ręce na piersi, wzruszając ramionami. Moja dolna warga drży, a ja sama ledwo co potrafię powstrzymać się przed szlochem.
- Czy to ważne? A co ty tu robisz, Alan? Nie powinieneś mieć teraz koncertu? - pytam, spoglądając w jego stronę. Ma na sobie koszulkę z jeszcze dziwniejszym napisem niż poprzednio. "Ja nie dam rady? Podaj mi klapki". Uśmiecham się w duchu, odczytując go.
Chłopak wzdycha ciężko.
- Odwołali go z powodu... - przerywa, przygryzając wargę. Ukrywa coś. - No mniejsza. - macha niedbale dłonią. - A teraz, odpowiadając na twoje pierwsze pytanie: Tak, to jest ważne. Więc co się stało?
Nabieram głęboko powietrza i chcę mu już tłumaczyć o co chodzi, kiedy przerywają mi łzy, które zbyt długo w sobie dusiłam. Alan wydaje z siebie jęk współczucia i rozkłada ramiona.
- No chodź tu, mała - mówi rozczulającym tonem i mnie obejmuje. - Może pójdziemy w jakieś inne miejsce, co? Tam będziesz się mogła uspokoić, dojść do porządku i wszystko mi opowiesz, co? - pyta, zakładając mi kosmyk włosów za ucho.
Patrzę w ziemię, wzruszając ramionami.
- Alan, czemu mam ci ufać? Przecież znam cię dzień, może dwa - mówię ochrypniętym głosem.
Azjata wzrusza ramionami.
- Bo mi naprawdę można zaufać, a ja naprawdę bardzo chcę ci pomóc - tłumaczy, posyłając mi uroczy uśmiech.
Kiwam wolno głową.
- W takim razie zgadzam się na twoją propozycję - dukam prawie niezrozumiale i ściskam chłopaka mocno.

Krótką chwilę później siedzimy w jego aucie, jadąc z dala od sierocińca i z dala od wszystkich moich problemów. Wykończona płaczem, nie wiem nawet kiedy zasypiam.


xxx xxx xxx

Boże, czuję, że tu coś zepsułam. 
Mam mieszane uczucia co do tego rozdziału. 
Być może to właśnie ten jeden z tych "przejściowych".
Nie mnie to oceniać, nie wiem... Nie wiem co o tym myśleć. 
Ocenę zostawiam wam, ktokolwiek to czyta. 



środa, 8 lipca 2015

"Na ziemi nie ma większej mocy od słów" - Rozdział szósty.

Do sierocińca wróciliśmy godzinę przed pobudką. Max uparł się, że odprowadzi mnie do mojego pokoju. A ja nie chciałam, żeby potem miał kłopoty, gdyby ktoś go przyłapał.
- I tak miałbym większe kłopoty, gdyby znaleziono nas razem po za terenem sierocińca - powiedział rozbawiony i puścił do mnie oczko.
Po podaniu tego argumentu, odpuściłam. I jak obiecał, odprowadził mnie po same drzwi. Kiedy chciałam wejść, powstrzymał mnie, chwytając mnie za nadgarstek.
- Um, Kim, naprawdę... Dzięki, że zgodziłaś się iść na ten koncert - mówi, posyłając mi uroczy uśmiech. Odwzajemniam go, zamykając drzwi od pokoju, opieram się o nie, przyglądając się uśmiechniętemu Max'owi.
- Nie ma za co Max, w sumie to... Ja powinnam podziękować, za to, że mnie wyciągnąłeś - mówię cicho, zachrypniętym głosem. Max robi krok bliżej w moim kierunku.
Zapiera mi dech w piersi, kiedy czuję jego oddech na swojej skórze. Mrugam gwałtownie.
- Max... - szepczę bardzo cicho, tak, że on być może tego nie usłyszał.
Czuję jego wargi na swoich wargach. Czuję jego silne dłonie na moich biodrach, które przyciągają mnie bliżej jego ciała. Ostrożnie kładę dłonie na jego klatce piersiowej, zaciskając palce na jego mokrej koszulce.
Poddaję się pocałunkowi, którego tak naprawdę, wcale się nie spodziewałam. Nie myślałam, że Max kiedyś się do tego posunie. Wydawało mi się, że to co nas łączy to... zwykła przyjaźń, nic więcej. Nie czuję do niego nic szczególnego, owszem, kiedy przy mnie jest czuję się bezpieczna i wiem, że mogę na nim polegać. Właściwie to... Kiedy przy mnie jest, czuję się bardziej pewna siebie i jakby szczęśliwsza.
Jedna z jego dłoni nieśmiało wkrada mi się pod koszulkę, na wysokość moich bioder. I tam też się zatrzymuje.
Panującą na korytarzu ciszę przerywa głośne bicie naszych serc.
Chłopak odsuwa się ode mnie ostrożnie, nie patrząc mi w oczy. Mimo panujących dookoła ciemności, mogę zauważyć wyraz jego twarzy. Przymknięte powieki, usta zaciśnięte w jedną linię. Zwiesił głowę w dół, zabierając dłonie z moich bioder. Nie, zostaw je tam! W ostatniej chwili powstrzymałam się przed wykrzyknięciem tego.
- Max, czy wszystko w porzą...
- Dobranoc Kimy - szepnął dziwnie przygnębionym głosem i odwrócił się ode mnie, oddalając się. Głowę wciąż miał spuszczoną w dół.
Dotykam opuszkami palców swoich ust, wspominając pocałunek. Chcę pobiec za Maxem, ale wtedy słyszę kroki i donośny głos jednego z opiekunów.
Wystraszona chowam się do pokoju, gdzie uderza mnie jasno paląca się lampka nocna przy łóżku Kiry.
Przenoszę wzrok na jej łóżko, gdzie ona sama siedzi, wściekle mi się przyglądając.
- Zgaś to - proszę, zachrypniętym głosem, zasłaniając twarz ramieniem. Nie przywykłam jeszcze do światła. I to tak jasnego światła.
- Kim. Miałaś na mnie czekać po szkole - rzuca oskarżycielskim tonem, podnosząc się z posłania. - Szukałam cię, a potem co? Zauważyłam jak znikasz z tym wysokim chłopakiem! - warczy wściekle.
Machnęłam lekceważąco dłonią w jej stronę i nie przebierając się w piżamę, położyłam się do łóżka, zakrywając się kołdrą po sam nos. Za wszelką cenę próbowałam ukryć kłębiące się we mnie emocje oraz łzy, które już dawno pojawiły się w moich oczach. Dlaczego byłam tak słaba i co chwilę płakałam? Nigdy nie wylałam z siebie tyle łez, co w ostatnim czasie.
- Nie chowaj się, do cholery, Kim! - Kira tupie nogą.
- Nie teraz - szepczę, po czym czuję szarpnięcie i ból ramienia. Kira wbiła mi w nie swoje palce, odwracając mnie w jej stronę.
- Kim! Jedna z tych wrednych bab tu była i pytała gdzie jesteś! Gdybym cię nie wybroniła, miałabyś przerąbane, rozumiesz?!
Wzruszam ramionami, znów odwracając się do niej plecami. Pociągam cicho nosem, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo pragnę znaleźć się w domu, w ramionach matki.
A potem uświadamiam sobie, że to niemożliwe. Zamykam oczy i pozwala łzą płynąć po moich zaróżowionych policzkach.
W pokoju zapada cisza, słychać tylko ciężkie westchnięcie Kiry i to jak gasi lampkę.
W pomieszczeniu zapanowuje mrok, który wydaje się również wkradać do mojego serca, wypełniając je po brzegi i wypalając wszystko co dobre. Pozostawia jedynie krwawą ranę, z której wyciekają wszystkie lęki i obawy, opanowujące i paraliżujące moje ciało. Chcę by już był ranek, kiedy to noc odejdzie w zapomnienie, a razem z nocą w zapomnienie odejdzie również cały smutek i ból.

♪ ♪ ♪

Podkrążone oczy, cień smutnego uśmiechu na twarzy, policzki wciąż mokre od łez, drżenie dłoni po nieprzespanej nocy i niestarannie uczesane włosy. 
Nie zmrużyłam oka tej nocy chociażby na chwilę. Myśli obijające się niczym echo po mojej głowie, nie pozwalały mi spać. A kiedy do pokoju wkradły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, zerwałam się na równe nogi, ignorując fakt iż niemiłosiernie kręci mi się w głowie. Wtedy jakby cała miniona noc dla mnie nie istniała. Była jedynie wspomnieniem, a pocałunek jakby nie istniał. 
Wszystko było jakby za mgłą. 
Nie budząc Kiry, weszłam do łazienki, w której jak zwykle panował idealny porządek, który, tak na marginesie, zaczynał mnie odrobinę irytować. 
Wszystko tu jest takie idealne. Musi być idealne. 
Wzdrygnęłam się, kiedy na krawędzi umywalki zauważyłam niewielkiego pająka, błądzącego w tę i z powrotem. 
Przebrałam się i równie szybko opuściłam łazienkę, jak i potem pokój.Wyszłam na korytarz, który jak zwykle emitował szarością i ponurością, której nie dało się nie zauważyć. Tak właściwie to to była pierwsza rzecz, jaka rzucała ci się w oczy. 
Na ścianach raziła pustka, na której miejscu tak naprawdę powinny wisieć obrazy lub cokolwiek innego. Nawet kwiatów pożałowali. Cóż, korytarze wyglądały u nas nie tak, jakby to był dom dziecka, a więzienie. 

Nie stawiając się na śniadaniu, po sprawdzeniu obecności i wyjaśnieniu gdzie się podziewałam cały wczorajszy dzień (nie zdradziłam oczywiście szczegółów, napomknęłam tylko, że poznałam nowych ludzi w szkole i razem z nimi spacerowałam po mieście) opuściłam sierociniec wcześniej. Co prawda miałam jeszcze półtorej godziny do rozpoczęcia pierwszych zajęć, a do szkoły może dwadzieścia minut piechotą, nie chciałam jednak cały ten czas zmarnować na siedzeniu wysłuchiwaniu zażaleń Kiry skierowanych w moją stronę. Chciałam też zapomnieć o tym, co stało się tam, przed drzwiami mojego pokoju. To dziwne uczucie i nieznane do tej pory jak dla mnie. 
Wzdychając ciężko, próbuję przegonić tę myśl. 
Mamy początek ładnie zapowiadającego się drugiego dnia września, a ja bez uśmiechu na ustach i strachem w oczach przemierzam ulice miasta, kompletnie nie przejmując się tym, co będzie jeśli ktoś w sierocińcu spostrzeże się, że wyszłam wcześniej bez powiadamiania kogokolwiek o tej jakże głupiej decyzji. 
Czy tak już zawsze będzie wyglądać moje życie? To znaczy, póki nie osiągnę pełnoletności. Potem mam zamiar stąd wyjechać, zaszyć się w zupełnie innym zakątku ziemi, gdzieś, gdzie to wszystko mnie nie dopadnie.
Los Angeles jest pięknym miastem i naprawdę, chciałabym tu zostać, ale nie mogę. Po prostu czuję, że nie mogę. 
Rozglądam się dookoła, dostrzegając to, jak miasto jest już obudzone by zacząć nowy dzień, wielu ludzi gdzieś się śpieszących biega po ulicach, by złapać taksówkę, inni po prostu idą gdzieś szybkim krokiem, nie zważając na to, że mogą na kogoś wpaść. Pomiędzy wysokimi budynkami przechodzi kilkoro elegancko ubranych mężczyzn, którzy wyraźnie mają odbyć jakąś ważna konferencję, która być może zadecyduje o przyszłości ich firmy. Jest tu też kilkoro nastolatków, Skate'ów. którzy jakby niczym się nie przejmując przemierzają ulice miasta na swoich deskorolkach, ciesząc się chwilą. Gdzieś w oddali widać grupkę dzieciaków, marzących spray'ami po murach starego budynku. Wyraźnie maja radochę z tego co robią, mimo iż za chwilę mogą zostać przyłapani przez policję, lub pogonieni przez jakiegoś bogatego biznesmena. 
Naciągam rękawy koszuli aż po same koniuszki palców u dłoni i wkładam słuchawki w uszy, mocno zagryzając wargi. 
Nie płacz, mała - słyszę w głowie głos brata. - Naprawdę nie warto. A po za tym, twój uśmiech jest piękniejszy niż łzy. 
Mimowolnie uśmiecham się delikatnie, an wspomnienie jego słów. 
Teraz dzielnie przemierzam miasto, kierując się wolnymi krokami w stronę szkoły...

Na lekcji matematyki jest sztywno. Każdy z uczniów wydaje się być przerażony, kiedy nauczyciel tłumaczy kolejny temat lekcji. Tylko mnie zbytnio to jakoś nie obchodzi. Zawsze uwielbiałam matematykę, ale dziś nie mam ochoty się na niej skupiać. Siedzę przy oknie, więc korzystam z okazji i wyglądam przez nie. 
Znów widzę wiecznie śpieszących się. Patrzę na zachmurzone niebo, przez które próbują przebić się promienie słońca. Wzdycham ciężko i przewracam oczami. 
Ktoś rzuca we mnie papierową kulką. Dyskretnie rozglądam się dookoła i zauważam niebieskooką blondynkę, wpatrującą się we mnie. Kiwa głową na papierową kulkę, gestem ręki pokazując bym ją rozwinęła. 
Marszczę brwi, ale robię to, o co prosi. Na zwiniętej karteczce widnieją małe, drobne literki, formujące się w napis: Jeśli możesz, nie uciekaj po lekcji jak wczoraj, poczekaj na mnie przed klasą. 
Patrzę w stronę dziewczyny raz jeszcze, a ona uśmiecha się do mnie w szerokim uśmiechu. Kiwam głową, próbując odwzajemnić uśmiech, ale wychodzi z tego dziwny grymas. 

Zaraz po dzwonku, kiedy lekcja dobiega końca, chcę uciec gdzieś na drugi koniec korytarza, gdzie nie zostanę zauważona. Nie chcę po prostu rozmawiać z tą dziewczyną, jakoś nie mam na to... ochoty. Nie mam ochoty rozmawiać póki co z nikim, prócz Max'a. Ale jego wyraźnie nie było w szkole, bo gdyby było inaczej już dawno natknęłabym się na niego gdzieś na korytarzu. 
Nagle ktoś łapie mnie za ramię i odciąga w tył, przez co o mały włos nie zaliczam gleby.
- Miałaś poczekać - mówi ktoś, wyraźnie rozbawiony. Odwracam głowę i widzę tę samą blondynkę, która podrzuciła mi kartkę na lekcji.
- Um, tak. - bełkoczę. - Ja... Ja tylko... - przygryzam wargę, na co niebieskooka dziewczyna macha lekceważąco dłonią, każąc mi tym samym przestać się tłumaczyć.
- Na imię mam Stella - mówi z delikatnym uśmiechem na ustach. - Jesteś tu nowa, prawda? To znaczy... Nie widziałam cię rok temu w tej szkole.
Kiwam wolno głową.
- Tak, przeniesiono mnie... tutaj - każde słowo wypowiadam z wielką ostrożnością, przyglądając się dziewczynie.
Stella jest mojego wzrostu. Jej długie blond włosy zostały spięte w wysokiego kucyka. Wyglądała jak ideał. Miała idealną sylwetkę, nie to co ja.
Objęłam się ramionami, próbując ukryć to, jak dziwnie się teraz czuję.
Uśmiechnęła się szerzej i wtedy zauważyłam również, że kiedy się uśmiecha jej oczy także sprawiają wrażenie "roześmianych".
- To jak, idziesz ze mną? - pyta, przekrzywiając głowę lekko w bok. Bez zastanowienia kiwam głową, uśmiechając się niepewnie. Wzrokiem wodzę dookoła, bojąc się ponownie spojrzeć na nią. To niby nic strasznego, spojrzeć drugiej osobie w oczy, ale mi w tej chwili wydawało się to być bardzo przerażające.
Razem ze Stellą zawędrowałyśmy aż na stołówkę, gdzie podeszłyśmy do stolika, przy którym siedział zgarbiony chłopak. Był wyraźnie skupiony na czymś, co robił w swoim telefonie i nic nie mogło go od tego oderwać.
- Ellioot! - krzyczy Stella i uderza chłopaka lekko w ramię. To jednak wystarczyło aby ten runął na ziemię.
- Cześć Stell, ciebie również NIE miło widzieć - uśmiecha się od ucha do ucha, wstając z podłogi. Podchodzi do blondynki i ściska ją lekko, co ona szybko odwzajemnia.
- A to...? - pokazuje na mnie.
Czuję jak się czerwienię.
Elliot wygląda na swój sposób... uroczo. Jego zmierzwione włosy szczególnie dodają mu tego uroku. Wielkimi, zielonymi oczami przygląda mi się uważnie.
Wyciąga dłoń w moją stronę, drugą przeczesując swoje bujne włosy.
- Elliot - mówi ciepło, uśmiechając się.
Ściskam jego dłoń.
- Kim.
Elliot patrzy w stronę Stelli, a ona wzrusza ramionami.
- Mów Ellie, udało ci się wczoraj przekonać rodziców? - pyta, siadając przy stole, na przeciw chłopaka. Poklepuje dłonią miejsce koło siebie, na znak bym również usiadła. Robię to.
Elliot postukuje nerwowo palcami w blat i rozgląda się dookoła. Smętnieje i wzdycha ciężko.
- Cóż...
- Nie, nie mów, że się nie zgodzili. Ellie!~
Eliot gromi Stellę wzrokiem.
- Nie nazywaj mnie Ellie, czuję się tak... kobieco - marudzi, a Stella wytyka mu język.
Chłopak wywraca oczyma.
- Nie zgodzili się - wzrusza ramionami. - To pewnie przez mój ostatni występek, kiedy wróciłem zbyt późno... - przygryzł wargę, a na jego twarz wkradł się rumieniec, którego z całych sił pragnął zamaskować. - A jak u ciebie?
Stella wzruszyła tylko ramionami i wbiła wzrok w swoje dłonie. Po jej wyrazie twarzy dało się odczytać, że coś jest nie tak.
- Cóż, Jeremy nigdy nie ma nic przeciwko... - odpowiada po czym odchrząkuje.
Przez całą ich rozmowę nie odezwałam się ani słowem, nie chcąc im przerywać. Nie czułam się głupio, nie będąc w ogóle w temacie, ani mi to nie przeszkadzało. Dla mnie to nawet lepiej, im mniej sie udzielałam, tym mniej musiałam mówić o sobie.
Nie lubię mówić o sobie.
- Kim! - Stella klasnęła w dłonie. - Powiedz no... Dlaczego przeniosłaś się tu do tej szkoły?
Potrząsam głową, wyrywając się tym z zamyślenia.
- Um... Ja... Cóż. - zaczynam, nie do końca wiedząc co mam im powiedzieć. Prawdę, mów prawdę Kimmy. - W moim... życiu - marszczę brwi. Nie lubię używać tego określenia. To brzmi tak... dziwnie i poważnie. - Khę. Noo... dużo się pozmieniało i trafiając do sierocińca musiałam też zmienić szkołę i w ogóle. - wzruszam ramionami.
Stella speszyła się.
- Rodzice cię... zostawili? - pyta cicho.
Na twarzy jej i Elliota wymalowane było współczucie.
Kiwam wolno głową.
- No... w pewnym sensie. Nie celowo zostawili - milknę na moment. - Umarli - mówię to tak, jakby to było nic, choć tak naprawdę sprawia mi to okropny ból.
- Ja nie... Przepraszam. Znaczy... Przykro mi.
- Nic się nie stało - mówię, delikatnie się uśmiechając. Przez resztę rozmowy nie odzywam się ani słowem.

Kiedy po szkole rozbrzmiewa pierwszy dzwonek, wstajemy razem ze Stellą jednocześnie.
- Co masz teraz? - pyta z lekkim uśmiechem na ustach.
- Um... Chyba angielski.
- Ja też - wyszczerza się. - Więc możemy iść razem. Em... Kim? - pyta, już mniej entuzjastycznie.
- Słucham? - unoszę głowę, by spojrzeć jej w oczy.
- Nie lubisz chyba przebywać w towarzystwie, co? - pyta, znów przechylając głowę w bok.
Wzruszam ramionami.
- No nie bardzo - odpowiadam.
Stella podskakuje lekko.
- To nic, to da się zmienić - uśmiecha się szeroko w moją stronę, a ja nie mam pojęcia co mam o tym myśleć.
Kiwam tylko niezauważalnie głową.
- Kto to jest... Jeremy?
Stella znów macha lekceważąco dłonią.
- Mój starszy brat - mówi beznamiętnym tonem, jakby to nie był nikt ważny. Jakby to był... nikt. - Udaje ważnego - mówi dalej. - I uważa się za kogoś superważnego, ale tak nie jest. - odwraca wzrok i momentalnie jej cała radość znika. - Cóż, to tutaj, nasza klasa od angielskiego - uśmiecha się, choć ja i tak wiem, że nie jest to szczery uśmiech.

♪ ♪ ♪

- Calum, nie! Cholera jasna! - blondyn biegnie za ciemnowłosym chłopakiem, próbując go powstrzymać przed gwałtownym wtargnięciem do budynku szkoły. - Hood, idioto nad idiotami! - wrzasnął ponownie, jednak jego przyjaciela wydawało się to wcale nie ruszać. 
Kiedy prawie go miał, Calum skręcił gwałtownie w lewo i zaczął radośnie krzyczeć, biegnąc przez korytarz. 
- Mamy przerąbane - szepnął pod nosem Ashton i przyspieszył, by powstrzymać niemyślącego Caluma Hooda, jego debilowatego przyjaciela. 

♪ ♪ ♪

Ostatnia lekcja, ostatnia lekcja, ostatnia lekcja. 
Tylko ta myśl krążyła po mojej głowie bez przerwy. Naprawdę chciałam już stąd wyjść i uniknąć jakichkolwiek rozmów. Stella oczywiście cały dzień szkolny mnie nie opuszczała. I co jak co, ale chyba ją polubiłam. Jest naprawdę sympatyczna i potrafi zwykła rozmową odciągnąć twoje myśli od zadręczających cię problemów. Na chwilę zapomniałam, że moim domem jest sierociniec. Poczułam się... normalnie. Okazało się, że mamy ze sobą większość lekcji, co w sumie było dobre, gdyż nie musiałam siedzieć sama. 
- Naprawdę, nie wiem kogo interesuje pieprzenie tego typka - szepnęła do mnie. - Chemia jest nuuuudna - przeciągnęła ostatnie słowo, opierając głowę o moje ramię. - Kiedyś, kiedy już będę władać światem, mianuję cię na mojego pomocnika i zlikwidujemy chemię w szkołach - wyszczerzyła się. - Damy zamiast tego lekcję, gdzie uczniowie będą poznawać nowe smaki żelków, ciastek, czekolad, lodów... - zaczęła wyliczać, na co ja zachichotałam cicho.
- Young! Spokój! Nie wszyscy chcą wysłuchiwać twojego głupiego gadania- wrzasnął nauczyciel, co wywołało u Stelli nagły napad śmiechu. 
- Groźnie, panie Smith. Jednak boję się, że uczniów bardziej by interesowało to, co ja mam do powiedzenia, niż pan - wzruszyła ramionami.
Nauczyciel zignorował jej słowa, prowadząc wykład dalej. 
I wtedy drzwi od klasy otworzyły się z hukiem, a do środka wpadł ciemnowłosy Mulat, rozkładając ręce szeroko. 
- Kochanie! Calum przybył! - spojrzał pierw na mnie, a później na Stellę i nagle jakby znieruchomiał. 
- Ja pierdolę, HOOD! - usłyszałam drugi głos, który wyraźnie należał do Ashtona. I tak jak przypuszczałam, w klasie pojawił sie również on. 
Jednak wtedy było już za późno. Połowa dziewczyn w klasie zaczęła piszczeć, ponosząc się z ławek i rzucając się na chłopaków. 
Ashton szybkim ruchem wyrwał Caluma z tłumu dziewczyn i oboje wybiegli na korytarz, a za nimi ja, chcąc sprawdzić, czy nic im się nie stanie. 

- Calum, pieprzony I D I O T O - warknął blondyn, szturchając Mulata w ramię. 
- Oj przestań Ash! 
- Pieprzony DEBIL! - wrzasnął znów. 
Calum przewrócił oczyma. 
- A kto powiedział "Chodźmy do szkoły Kim, pewnie się ucieszy!" Ja? Nie, ty! Więc to ty jesteś idiotą! 
Ashton pokręcił przecząco głową. 
- Powiedziałem ODEBRAĆ KIM SPRZED SZKOŁY, a nie WBIEC I DRZEĆ SIĘ JAK BYŚ OSIĄGAŁ ORGAZM, ŻE PO NIĄ PRZYSZEDŁEŚ, I D I O T O! 
- Dobra nie marudź, tylko... biegnij tam! - Hood wskazał na pierwsze lepsze drzwi i zatrzaskując je, razem z przyjacielem ukryli się w środku, a tłum piszczących dziewczyn próbował wedrzeć się do nich. 
- Gdzie my w ogóle jesteśmy? - spytał Calum. 
Ashton pobladł. 
- W babskim kiblu. 

Trochę zajęło, nim nauczyciele odpędzili tłum napalonych fanek spod damskiej toalety, gdzie ukrywał się Ashton z Calumem. Kiedy wyszli, Calum rzucił mi się na szyję i od razu spytał:
- Słuchaj, nie umówiłabyś mnie może z tą swo... - przerwał, gdyż Ashton uderzył go w tył głowy. - Aua!- syknął i mu oddał. 
Przewracam oczyma. 
- Co tu robicie? - pytam, kierując się w stronę Ashtona. 
Ash chce odpowiedzieć, ale wtedy wcina mu się Calum. 
- Chcemy poznać twoją nową kole...
Ponownie dostaje od przyjaciela, tylko tym razem dwa razy mocniej. 
- Aua! - Calum ponownie mu oddaje. 
- Chcieliśmy cię odebrać ze szkoły... - tłumaczy Ashton. - W końcu razem z tym twoim wieelkiim kolegą, obiecaliście oprowadzić naszą dwójkę po mieście - mówi z szerokim uśmiechem na ustach. 
Przełykam głośno ślinę i kiwam głową. 
- Um.. Tyle, żę ja nie wiem, gdzie jest Ma... 
- Cześć Kim - słyszę głos chłopaka i odwracam się. Max. - Cześć Calum, cześć Ash - uśmiecha się szeroko, choć nie jest wcale szczęśliwy. W jego oczach widać smutek. 
Ciekawe czy myśli o tym co się stało. Ciekawe czy zrobił to bo tego chciał, czy może dlatego, że tak mu w tamtej chwili odpowiadało. 
Wbijam wzrok w ziemię. 
Ciekawe czy mu się naprawdę podobam. 

xxx xxx xxx 

Cześć. To ja. I następny rozdział. 
Um...
Pod ostatnim były tylko dwa komentarza, co naprawde mnie zasmuciło. 
Rozdziały tu są dłuższe niż normalnie piszę, bo chcę tak wiele pokazać na tym blogu. 
To ten.
Trzymajcie się i... piszcie czy jest to sens ciągnąc. 


niedziela, 28 czerwca 2015

"Kim jesteś, obcy człowieku, żeby mi mówić, co mogę, a czego nie mogę robić?" - Rozdział piąty.

Ugh, cholera jasna. Jutro. Jutro, punkt siedemnasta mam niezauważalnie przemknąć do pokoju Maxa, a stamtąd mamy we dwoję niezauważeni wyjść z terenu sierocińca. Yhy, to się nie uda. Czuję to. Znając mnie, coś zepsuję i nas przyłapią, albo będzie jeszcze gorzej.
Jestem już po naszej pierwszej "próbie". Tak dawno nie śpiewałam i nie grałam na żadnym instrumencie, że strasznie kiepsko mi poszło. Po za tym czułam się strasznie głupio w towarzystwie chłopaka, który swoją drogą co chwilę chwalił mnie, jak to genialnie mi idzie. Jasne, genialnie. Co jak co, ale sama wiem, kiedy coś mi wychodzi a co nie. Po za tym jego mimika twarzy zdradzała wszystko.
Przemykam ostatnie metry prowadzące prosto do mojego pokoju, otwieram drzwi i nie witając się z Kirą, rzucam się na łóżko.
- Jak było? - pyta mnie po chwili, wstając z podłogi i sprzątając swoje rzeczy.
- Normalnie, jak mogło być? - wzruszam ramionami (przebywanie z Maxem robi swoje).
- Nie wiem... Całowaliście się? - pyta, a ja krztuszę sie powietrzem.
Wybałuszam oczy i podnoszę się z łóżka.
- Ugh, co? - przeczesuję dłonią włosy. - Nie, nie, nie! - czerwienię się. - Boże, Kira.
Dziewczyna śmieje się cicho pod nosem.
Przygryzam wargę. Mówić jej czy nie? Nie powiem, przecież... Nie musi wiedzieć wszystkiego, prawda?
Wzdycham ciężko, wtulając się twarzą w poduszkę. Gwałtownie podnoszę się, kiedy przypominam sobie o paczce schowanej pod moim łóżkiem.
- A tobie co? - pyta Kira, a ja jedynie kręcę głową. Klękam przed łóżkiem, wyciągając spod niego paczkę, której tak bardzo obawiałam się otworzyć rano.
Wstaję i z szalejącym w piersi sercem jeszcze raz dokładnie przyglądam się adresowi nadawcy. Jestem zaskoczona tym, ze dziadkowie pamiętali. Tym, że w ogóle coś od nich dostałam. Nie miałam z nimi kontaktu od... kilku lat. Na pogrzebie również nie byli, bo nie mogli. A tu nagle dostaję prezent właśnie od nich.
Siadam na pościeli i zaczynam rozrywać karton, chociaż mogłabym sięgnąć po nożyczki i łatwiej by mi się to otwierało.
Ale niecierpliwość połączona z ogromną ciekawością robi swoje. To co jest w środku, jest owinięte dodatkowo jeszcze jakąś folią, przez którą niestety nie mogę jeszcze zobaczyć co to takiego. Wiem tylko, że jest miękkie.
Gdy rozrywam folię, nie mogę uwierzyć własnym oczom. Skądś kojarzę owy przedmiot, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć skąd.
Jest to czerwona, flanelowa koszula w kratę, na której poprzyszywane są naszywki z logami różnych zespołów rockowych jak i metalowych. Jest na mnie o dwa czy trzy rozmiary za duża. Kładę ją z wielką ostrożnością na łóżko. To nie koniec niespodzianek, bo w paczce znajdowało się również zdjęcie całej rodziny. To znaczy, byłam na nim ja, mama, tata, brat i dziadkowie. Mama była wtedy w ciąży. Z tyłu zdjęcia coś pisało.

Wakacje rodzinne 17-08-2005. 

Uśmiechnęłam się do samej siebie i sięgnęłam po list, dołączony do paczki. Była tam jeszcze mała torebeczka z czymś w środku, ale to sprawdzę później. 
Zaczynając czytać list, w oczy rzuciło mi się śliczne, pozawijane pismo babci. 

Kochana Kim. 
Razem z dziadkiem wysyłamy Ci ten skromny prezent, mając nadzieję, że bardzo Ci się spodoba. 
Koszula należała kiedyś do Twojego dziadka, ale Twoja wspaniałomyślna mama zabrała ją i postanowiła nieco upiększyć. 
Uznaliśmy, że powinnaś mieć ją przy sobie. Może kiedyś uda nam się Ciebie odwiedzić. 
A druga niespodzianka się podoba? Mamy nadzieję, że radzisz sobie świetnie. 

Babcia i dziadek. 

To mama słuchała takiej muzyki? Myślałam, że nikt po za mną w rodzinie nie jest jej fanem, a tu proszę. Po śmierci rodziny dowiaduję się ciałkiem ciekawych rzeczy. 
Chwytam za ostatni przedmiot znajdujący się w paczce i otwieram go. Zabiera mi dech w piersiach. Robi mi się słabo. To są bilety. 
Bilety na koncert, o którym zawsze marzyłam. Po za biletami jest tam łańcuszek z kostką do gry na gitarze. 
Ale... Bilety. Przecież one musiały kosztować majątek. 
- Co to? - słyszę głos Kiry. Pośpiesznie chowam bilety tam gdzie je znalazłam, zdjęcie zginam w pół i wszystko chowam do szafki, pod stertę moich książek. 
- Nic, nie ważne - mamroczę i spoglądam w stronę leżącej na łóżku koszuli. - Ym, która godzina? - pytam Kiry, nie zaszczycając jej spojrzeniem. 
- Jest dziewiąta... a co? - jej głos robi się podejrzliwy. Nie patrząc na nią, wzruszam ramionami. Ściągam bluzę, którą mam na sobie i rzucam nią w kąt łóżka. Podnoszę koszulę i nakładam na siebie. Czuję się jakbym miała na sobie worek a nie ubranie. Patrzę na swoje ciało i mam ochotę zapaść się pod ziemię. Cóż, dobrze, że ta koszula jest za duża a nie przylegająca do ciała, inaczej nigdy bym jej nie założyła. 
Nie jestem osobą szczupłą. 
Potrząsam głową i szybkim ruchem podwijam rękawy aż do łokci. 
- Wychodzę - mówię beznamiętnym tonem i opuszczam pokój nim Kira zdąży cokolwiek powiedzieć. 
Nie wiem czemu, ale poczułam nagłą potrzebę rozmowy z Max'em. Mam wrażenie, że tylko on mnie tu rozumie, mimo iż go nie lubię. 

♪ ♪ ♪

Budzę się i od razu spostrzegam, że coś jest nie tak. 
Nie jestem u siebie w pokoju, to pewne. Odwracam głowę w bok, patrząc na ziemię. Na ziemi śpi długowłosy chłopak, z którym wczorajszego wieczoru odbyłam kolejną dziwną rozmowę na temat tego, dlaczego mi pomaga. Wygląda uroczo, ponieważ jego włosy są rozczochrane na wszystkie strony, a on sam tuli do siebie koc, którym zapewne był wcześniej przykryty. Wygląda jakby miał pięć lat mniej niż ma teraz.
Ale jak to się stało, ze tu zasnęłam? Ugh, nie pamiętam. Dotykam dłonią skroni. Rozsadza mi głowę od środka. Jak to możliwe, że nikt mnie tu nie nakrył? 
Wstaję po cichu z łóżka, zabieram swoją koszulę i wzdrygam się, kiedy czuję chłód na swoich ramionach. 
Szybkim krokiem opuszczam pokój Maxa, wcześniej upewniając się, że nikt nie kręci się na korytarzu. Kiedy mam już przejść do głównego holu, ktoś łapie mnie za ramię. Strach jest zbyt wielki, bym mogła odwrócić głowę i sprawdzić kto to. 
- Co tu robisz? - niski głos sprawia, że moje ciało przechodzi zimny dreszcz. 
Nie odpowiadam, przez co uścisk na moim ramieniu zacieśnia się. 
Słyszę kroki z drugiego końca korytarza, osoba, która mnie trzyma również musi je słyszeć, bo szybko mnie puszcza i znika. Oglądam się za siebie i widzę tylko biegnącą sylwetkę chłopaka. 
Zaczynam się trząść. 
Wcale nie czuję się tu dobrze. Z dnia na dzień jest tu coraz dziwniej, a ja mam ochotę uciec.

Na rozpoczęcie roku szkolnego kazano nam ubrać elegancko, ponieważ to pierwszy dzień, gdzie poznajemy nauczycieli i innych uczniów. Po prostu chcą by sieroty nie wypadły jak sieroty. Tak, to dziwne. Ale taka prawda. Inne dzieciaki pewnie będą poubierane na luzie, jedynie my nie. 
Jako, ze ja żadnych eleganckich ubrań nie posiadam, bo zazwyczaj dziwnie się w nich czuję, ubrałam poszarpane dżinsy, które wyglądały jakbym potraktowała je nożyczkami. Do tego jakaś zwykła koszulka z jakimś tam zespołem i moja nowa koszula. 
Nie będę robić z siebie idiotki, tylko dlatego, że ktoś z tego bidula zażyczył sobie abyśmy wyglądali jak sztywni idioci. 
Wystarczy, że nie mamy rodzin. Nie potrzebujemy by jeszcze się z nas śmiano w szkole. 
Związałam włosy w niedbałego kucyka i chwytając torbę, wyszłam z pokoju. 
Jak się okazało, Max już na mnie czekał. Koło niego stała zniecierpliwiona Kira. Ona jedyna się posłuchała, ubrała nawet spódniczkę. 
Zaśmiałam się w duchu. 
- Cześć Kimmy - usta Max'a ułożyły się w szerokim uśmiechu. On też miał na sobie zwyczajne ubrania, jakby pierwszy dzień szkoły nie był niczym ważnym. Bo nie był. 
- Cześć Max. - wywróciłam oczami na dźwięk dziwnego zdrobnienia mojego imienia. 
- To jak, gotowa? - pyta. 
Wcale nie chodziło mu o szkołę, wiem to. Chodziło mu o coś zupełnie innego. Chodziło mu o koncert. 
Niechętnie kiwam głową.
Nie wiem, czy jestem gotowa. 

♪ ♪ ♪

- Hej, Kim! - słyszę swoje imię, a chwilę potem czuję uścisk na swoim ramieniu.Odwracam się i widzę uśmiechniętą twarz Maxa. Jeny, czy ten człowiek musi być zawsze uśmiechnięty? To się robi straszne. Czuje, że jego uśmiechnięta twarz będzie mi się śnić po nocach. 
- Co? - zatrzymuję się w miejscu i staję na przeciw chłopaka. Moje mizerne metr siedemdziesiąt (nawet nie całe) jest niczym w porównaniu z jego ponad dwoma metrami wysokości. 
- Zmiana planów, jedziemy teraz - mówi poważnym tonem, rozglądając się dookoła. 
- C-co? - ponawiam pytanie, tym razem się jąkając. 
- To co słyszysz - przestaje się rozglądać i patrzy i w oczy. - Alan dzwonił, będzie za pięć minut niedaleko szkoły, chodź. - mówi i ciągnie mnie za sobą, nie dając mi czasu na zaprotestowanie.

- Kiiiim!
Nim zdarzę się zorientować czyj to głos, jestem ściskana z całych sił. Taak, to nikt inny tylko Alan.
- Świetna koszula - mówi, kiedy mnie puszcza. - Rozumiem, że się nie wycofujesz? - robi trik z brwiami.
Milczę. Alan jest dziwny. Jest chłopakiem, ale zachowuje się jak kobieta. Uśmiecham się krzywo, na myśl o tym, że Alan mógłby chodzić w sukienkach i nosić makijaż.
- Boże, Kimmy! Jesteś okropnie małomówna. Przeszkadza mi to, uwierz. Nie lubię być tym, co ciągle mówi i mówi i mó... - przerywa, mierząc mnie wzrokiem. - No Kim! Powiedzże coś - jęczy błagalnym tonem.
- Fajna koszulka... Alan - mówię całkiem szczerze. Ma na sobie różowo-niebieską koszulkę z rysunkiem dziwnej kolorowej małpy, pod którą widnieje napis "Jestem pożeraczem bananów". Skąd on bierze takie koszulki?
Chłopak rozpromienia się.
- Dzięki - mówi z wyszczerzem na ustach. - To jedna z moich ulubionych - przyznaje. - Chłopaki uważają, że jestem dziecinny, nosząc koszulki z dziwnymi nadrukami. - wzrusza ramionami. - Ja się nie czepiam kiedy na przykład Jeremy chodzi ciągle w pieprzonych czarnych koszulach i w ogóle nie widzi świata po za innego koloru ubraniami jak pieprzony czarny! - unosi się. Zamyka oczy i bierze kilka oddechów. - Przepraszam, poniosło mnie - uśmiecha się.
- Kim jest... Jeremy? I kim są ci chłopacy? - pytam niepewnie.
Alan macha dłonią.
- Kiedyś ci tych idiotów przedstawię, ale nie dziś. - śmieje się cicho. - Jak wrócę i oni też, obiecuję cię zabrać na jeden cały dzień spędzony z The Glass! - krzyknął podekscytowany.
- The Glass?
- To nasz zespół - wyjaśnia szybko.
- Serio? Nazywacie się... szkło? - uśmiecham się szeroko, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
Alan robi znów trik z brwiami.
- Rozśmieszyłem cię, ha! Mam w ogóle talent do rozśmieszania ludzi - wyznaje i marszczy brwi. - Poczekaj... Wiesz co robi terrorysta, kiedy słyszy śmieszny dowcip? Wybucha śmiechem!
Prycham, nie wierząc w to, że Alan właśnie opowiedział mi suchar.
- Serio? To nie było śmieszne, Alan - mówię, uśmiechając się.
- Nie? To słuchaj tego. Jakie warzywo sprzedaje się najlepiej na targu? - czeka aż cokolwiek odpowiem. - BestSeler! - piszczy, wybuchając śmiechem. Jego śmiech jest zaraźliwy, więc i ja się śmieję. - I co? Mówiłem, że potrafię być śmieszny!
Nie potrafię nic powiedzieć, ponieważ śmiech mi to uniemożliwia. Nie śmieję się z jego żaru, a z powodu jego samego.
- Dobra Alan, koniec. Bo zabijesz Kimmy swoim zabójczym talentem do rozśmieszania ludzi. - przerywa mu Max.
Alan kiwa tylko głową i wszyscy wsiadamy do auta.

- Gdzie w ogóle jest ten koncert? - pytam, kiedy cisza zaczyna mnie denerwować. 
Max patrzy na Alana, a Alan wzrusza ramionami. 
- Gdzieś za miastem. To nie jest jakaś wielka impreza, jak wiesz. Zespół mało znany, gra tylko w naszym stanie... My z chłopakami gramy praktycznie wszędzie gdzie się da, aktualnie mamy jutro koncert w Arizonie... - marszczy czoło. 
- Jak to: macie? Nie powinieneś tam teraz z nimi być? - pytam, marszcząc czoło. 
- Powinienem. I jak tylko was odstawię, jadę tam do nich. - tłumaczy spokojnym głosem. 
- Dlaczego nie pojechałeś razem z nimi? 
- Musiałem coś załatwić - wzrusza ramionami. 
Chcę spytać co to takiego, ale gryzę się w język i milknę. 
- A jak potem wrócimy? - kieruję pytanie w stronę Maxa. 
Max wzrusza ramionami. 
- Nie wiem, tej części planu nie opracowałem - odpowiada, trochę zakłopotany. 
Wybałuszam oczy. Zaraz wybuchnę. Co za idiota. 
- Słucham?! Wiesz co będzie jak w sierocińcu... - urywam, próbując pojąć w co się pakowałam. - A skąd mam pewność, że nie wywozicie mnie za miasto, nie zgwałcicie i nie zakopiecie potem żywcem w lesie?! - krzyczę, co powoduje śmiech u chłopaków. 
- Alan cię nie zgwałci. Nawet by cię nie pocałował - tłumaczy Max, a ja czuję się lekko dotknięta. 
Azjata to zauważa i szybko mi wyjaśnia. 
- Wolę chłopców, Kim. Jestem gejem - uśmiecha się lekko. - A Max też cię nie zgwałci, bo bym go chyba za to zabił później - mówi już bardziej poważnie, co powoduje wielki uśmiech na twarzy Maxa. 
Zapada cisza. 
- Alan? - pytam, prostując się. 
- Hm? 
- Um... wiesz, nie wyglądasz jak... Amerykanin i... um...
- Mam pochodzenie Japońskie - tłumaczy szybko, posyłając mi uśmiech. 
- Oh. - bełkoczę. - Urodziłeś się tutaj czy...
Znów wpada mi w słowo i nie pozwala dokończyć pytania. 
- Tak, urodziłem się tutaj. Moi rodzice, właściwie to moja matka mieszkała w USA od małego, a ojciec sprowadził się tu później. Poznali się i takim cudem powstałem ja - jego uśmiech znikł na moment, ale tylko na naprawdę krótki moment. Po chwili znów się uśmiechał, ale już smutniej.
Kiwnęłam głową i przez resztę drogi już się nie odzywałam. 

Na koncert wpuszczono nas bez przeszkód. Nikt niczego nie sprawdzał, o nic nie pytał. Czułam się dziwnie, ponieważ nigdy jeszcze na żadnym koncercie nie byłam. 
Rodzice jeździć ze mną nie chcieli, bo nie uznawali takiej muzyki, a nikogo innego nie było kto by chciał się ze mną wybrać. Nie przyznałam się do tego Max'owi oczywiście. Nie chciałam żeby sobie coś o mnie pomyślał. Splotłam ramiona na brzuchu, przyciskając je do niego. Miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, mimo, że wcale tak nie było. 
Alan jak mówił, odstawił nas tylko na miejsce i pojechał. Nie to, żebym źle się czuła sam na sam z Max'em, ale przy Alanie czułam się pewniej. 
Max chwycił mnie za rękę, dostrzegając to, że coś mnie martwi. 
- Hej, Kimmy, rozchmurz się. - uśmiechnął się, patrząc mi prosto w oczy. Uśmiechnęłam się smutno. - To jeszcze nie ten uśmiech, Kim. - pokręcił głową. - Chcę żebyś była taka wesoła jak wtedy przy Alanie, który opowiadał ci te głupie kawały.
Zaśmiałam się cicho, przypominając sobie tamtą sytuację.
- O to chodzi - kiwnął głową. - A teraz chodź pod scenę, poznasz resztę - puścił mi oczko i pociągnął za sobą.
Zaraz. Jak to: resztę?

"Reszta" składała się z piątki osób. Dwóch dziewczyn i trzech chłopaków. Każdy miał tu długie włosy, aż do pasa, prócz jednej z dziewczyn, która zamiast nich, miała kolorowego irokeza. Na imię jej Philly. Philly jest cholernie wysoka. Niewiele niższa od Max'a.
 Druga dziewczyna o imieniu Rebbeca, miała długie, proste włosy w swoim naturalnym kolorze. Uważa, że farba niszczy włosy i ona zamierza nigdy jej nie używać. I nie była zbyt wysoka. Dwa, trzy centymetry niższa ode mnie.
Rick, chłopak z bujnymi, długimi i kręconymi włosami nie był zbyt rozmowny. Właściwie to tylko mi się przedstawił i potem już nic nie powiedział. Za to jego brat, Alex, był bardzo rozmowny. Nie da się nie zauważyć, że to bracia, są do siebie okropnie podobni.
I ostatni z całej piątki, Zayn, był najchudszym i najniższym chłopakiem w grupie. Potem się też okazało, że najmłodszym. Dziewczyny miały po osiemnaście lat, Rick dwadzieścia, Alex siedemnaście a Zayn był tylko rok starszy ode mnie
Rozmawialiśmy przez chwilę, ale muzyka nas zagłuszała. Odpuściliśmy więc tą i tak nie klejącą się rozmowę i po prostu staraliśmy się skupić na muzyce.
Niestety mi nie udało się pozostać skupioną za długo, bo ktoś na mnie wpadł. Mianowicie jakiś Mulat bez koszulki.
Pomógł mi szybko wstać, nim zwróciłam mu uwagę i przepraszał. Przyjrzałam mu się dokładniej i mogłam przysiąc, że już go gdzieś widziałam. Jego szeroko otwarte, przestraszone oczy wydawały się być najsłodszą rzeczą jaką człowiek mógł zobaczyć w życiu. Na jednym z jego obojczyków miał wytatuowaną rzymską cyfrę, a na drugim czarne piórko.
Za nim stał chyba jego przyjaciel, bo zaczął go uspokajać i odciągać ode mnie, jeszcze raz przepraszając za swojego debilowatego przyjaciela.
Kiwnęłam głową, nic nie mówiąc. Mulat chciał coś powiedzieć, ale wtedy wtrącił się Max, odciągając nas wszystkich na bok.
- Co wy za jedni? - spytał dość groźnie, przyciągając mnie do siebie.
Blondyn uderzył Mulata w tył głowy.
- Mówiłem, idioto, trzymaj się mnie i nie szalej, ale niee, pan Hood wie lepiej co ma robić! Teraz możemy mieć przesrane, bo wpadłeś na dziewczynę tego groźnego typka! - uderzył go jeszcze raz, na co ciemnowłosy jęknął.
- Ash, ogarnij się no. Nie chciałem, po za tym przeprosiłem - spojrzał na mnie. - Serio, przepraszam. Powiedz swojemu chłopakowi, żeby mnie nie bił, proszę - jęknął błagalnie.
- To nie jest mój chłopak - zaprzeczyłam szybko - I nic ci nie zrobi - dodałam, na co Max zareagował niezadowolonym jęknięciem. Wbiłam mu łokieć w żebro.
- O, okej. W takim razie... okej - Mulat wyszczerzył się. - Jestem Calum Hood, a to mój przyjaciel Ash...
- Ashton Irwin - blondyn wyciągnął dłoń w moją stronę. Ścisnęłam ją, uśmiechając się.
- Kim, po prostu Kim - uśmiecham się szerzej. - A to jest Max - pokazuję na chłopaka, który pomachał Calumowi i Ashtonowi.
- Wysoki jest - stwierdził Calum.
- No - przytaknął Ash.
Max się zaśmiał.
- Czemu w ogóle chodzisz bez koszulki, Calum? - spytał Max.
Calum machnął ręką lekceważąco.
- Gdzieś zgubiłem. Wchodzę na koncert, mam koszulkę, przemieszczam się przez tłum i BOOM! Nie mam jej - wzruszył ramionami, robiąc minę poszkodowanego szczeniaczka.
Wszyscy pokiwaliśmy głowami.
- Skąd jesteście? - Max znów zadał pytanie.
- Z baaardzo daleka - Calum zrobił gest ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że przybywają kosmosu.
- Z Australii - powiedział Ash, przewracając oczami. - A w LA jesteśmy... na wakacjach - zaśmiał się. - A wy?
- Stąd - Max się wyszczerzył. - To znaczy, nie dokładnie stąd. Mieszkamy w centrum Los Angeles.
Calumowi opadła szczęka.
- Wooo, jak zajeb...
- Hood, nie klniemy przy paniach. - powstrzymał go przyjaciel.
Calum zwiesił głowę w dół.
- Nie byliśmy jeszcze w samym LA, jesteśmy tu od... kilku godzin jakoś. Nasz zespół zatrzymał się niedaleko w hotelu, jutro mamy koncert i ten... - zaczął tłumaczyć Ashton.
- Może chcecie żeby pokazać wam trochę miasta? - zaproponował Max.
Nie, Max. Nienawidzę cię. Chcę do domu.
Nadzieja na to, że chłopaki się nie zgodzą, runęła, kiedy Ash kiwnął głową i powiedział, że z miłą chęcią dadzą pokazać sobie Los Angeles.
I nie było mowy, żeby szli beze mnie, tak przynajmniej powiedział Calum. Czyli po raz drugi zostałam wkopana w coś, czego nie chciałam.
Będę tego kiedyś żałować.

Albo nie będę żałować wcale...

xxx xxx xxx 

Długi rozdział. I zapewne nudny. 
Cały czas odnoszę wrażenie, że coś tu psuję.
 No ale nic.
Zostawiajcie po sobie komentarze i w ogóle. 
Do następnego!





czwartek, 18 czerwca 2015

How could we not talk about family, when family's all that we got?* - Rozdział czwarty.

*Jak mamy nie mówić o rodzinie, skoro rodzina to wszystko, co mamy?
- I co, możesz się dodzwonić? - spytała Kira, po dłuższej chwili milczenia.
Kręcę przecząco głową, wzdychając ciężko.
- Nie odbierają, może... może oddzwonią później - wzruszyłam ramionami. Paczka, która leżała na moim łóżku, była od moich dziadków. Jeszcze jej nie otworzyłam, bo... poniekąd boję się to zrobić. Tam może czekać mnie masa wspomnień.
Chwytam paczkę w dłonie i wsuwam pod łóżko. Otworzę ją wieczorem. A teraz... teraz muszę iść do Maxa.

♪ ♪ ♪

Nie wierzę, że tu jestem. Nie wierzę, że pcham się w to wszystko, co zatytułowane jest "MAX". Nie wierzę, naprawdę w to wszystko nie wierzę. Biorę głęboki wdech i prostuję się, siedząc na łóżku Maxa, na którym on sam w sumie mnie posadził. Ucieszył się jak przyszłam. Teraz próbuje się "ogarnąć", bo zastałam go w samych spodniach z włosami, które żyły własnym życiem.
Pokój ma całkiem spoko urządzony. Znaczy, niewiele różni się układem ot tego, w którym śpię ja i Kira. Jest tu więcej... plakatów, zdjęć. W rogu pomieszczenia stoi oparta o ścianę gitara akustyczna, a zaraz koło niej leży również i elektryczna. Na poduszce koło siebie, zauważam pałeczki do gry na perkusji. Jak jeszcze gdzieś zobaczę kla... O. Klawisze. Jak mogłam ich nie zauważyć? 
Woow... On musi być serio wkręcony w świat muzyki, jak nikt inny. Ja próbowałam coś robić, jakoś kształcić się muzycznie, ale nigdy mi nie szło. 
Max wraca z łazienki, zakładając na siebie czarna koszulkę z logiem Slayer'a. Włosy ma rozczesane, ale coś zaczyna mu przeszkadzać i kilkoma ruchami dłoni, sprawia, że są w kompletnym nieładzie. 
Przyłapuje mnie na tym, że ciągle mu się przyglądam. Uśmiecha się od ucha do ucha. 
- Coś nie tak? - pyta, wsuwając stare i zużyte trampki na stopy. 
Kręcę przecząco głową, przygryzając wargę. 
- Grasz na wielu instrumentach - odpowiadam cicho, po czym odchrząkuję. 
Kiwa głową. 
- Cóż, nie mam co robić to opanowuję grę na coraz to innych rzeczach - wzrusza ramionami i się prostuje. - Gotowa? 
Kiwam głową, nie przestając przygryzać wargi. 
- Myślę, że tak. 
Uśmiecha się szerzej. 
- Mogą cię trochę nogi boleć, bo to jest jakiś kawałek stąd, spokojnie, wychowawcy nic nam nie zrobią, przyzwyczaili się do mojego znikania z sierocińca na długie godziny - ponowne wzruszenie ramionami. 
Wytrzeszczam oczy. 
- S-słucham? Nie będzie nas... cały dzień? - pytam z niedowierzaniem. Nie byłam na to gotowa. Nie byłam gotowa na to, że opuścimy ten budynek i ruszymy na miasto. Nic mi o tym nie wspominał. 
- No raczej. Moja... pracownia muzyczna, jeśli mogę ją tak nazwać, jest dość daleko stąd. 
- Będziemy tam sami? - pytam, idąc za nim, kiedy wychodzi z pomieszczenia na korytarz. 
Śmieje się krótko pod nosem. 
- Kimmy, nie zadawaj mi tyle pytań, to wszystko to niespodzianka. 
Cholera jasna, Kim. W co ty się pakujesz? 

♪ ♪ ♪

Los Angeles tętni życiem. Jak zawsze z resztą. Nawet jeśli to nie jest samo centrum miasta, to i tak jest tu tłum ludzi, przez który razem z Maxem musimy się przeciskać. Gdyby nie to, że chłopak trzyma mnie za rękę, dawno bym się zgubiła. 
Jest upalnie, ale w południe będzie jeszcze cieplej. Mam nadzieję, że do tego czasu zdążymy dojść na miejsce, bo nie bardzo odpowiada mi chodzenie po mieście, w tłumie ludzi w tak ogromnym skwarze. 
Nie urodziłam się w LA. Przeprowadziłam się tu razem z rodzicami, kiedy miałam pięć lat, zanim urodziła się moja młodsza siostra - Ivy. Wcześniej mieszkaliśmy w stanie Nevada, w małej wiosce, gdzie moim zdaniem było o wiele lepiej niż tu, w wielkim mieście pełnym wszystkiego. Potrząsam głową, wyrzucając z niej resztki wspomnień. Muszę skupić się na drodze. 
- Daleko jeszcze? - pytam Maxa, kiedy zatrzymujemy się przy jakimś budynku, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Kręci przecząco głową.
- Nie, spokojnie Kimmy. - Kimmy. Kimmy. Kimmy. Halo! Na imię mam Kim. Nie Kimmy. - Za chwilę będzie tu jeden z moich znajomych i zabierze nas tam gdzie trzeba. 
Wzdrygam się. Powinnam wiać. Poważnie. I to już. Nie znam Maxa, a to co powiedział zabrzmiało odrobinę groźnie. No może tylko dla mnie, ale ja już tak mam, ze panikuję bez powodu. 
- Um... znajomy? - unoszę brew w górę. 
Max się śmieje. 
- Spokojnie, on akurat jest nieszkodliwy - szczerzy się. On akurat jest nieszkodliwy. To kto jest szkodliwy?


I faktycznie, po kilku minutach, które spędziliśmy z Maxem w ciszy, przed nami stanęło czerwone auto, niewielkie i wcale nie jakieś z lepszej półki. Z niego wysiadł niezbyt wysoki chłopak, który podszedł do nas.
- Kimmy, Alan, Al, to jest właśnie Kimmy - przedstawia nas sobie, Max. Alan wygląda na... groźnego. Ta surowa mina i ciemne okulary. Wzdrygam się. Dopiero potem zwracam uwagę na napis na jego koszulce. "Lubię naleśniki, bądź więc moim naleśnikiem". Co. 
Patrzę znów na jego twarz. Ściągnął okulary, brak surowej miny, którą zastąpił szeroki uśmiech. Dopiero teraz zauważam, że jego oczy są... Jest Azjatą. Mrugam kila razy gwałtownie. 
- Cześć Kimmy - wita się ze mną. 
- Um, cze...
Nie kończę, ponieważ chłopak bierze mnie w ramiona i mocno przytula. 
- Au. 
Puszcza mnie szybko i mówi, żebyśmy z Maxem wsiedli do auta. Robimy co każe, cały czas jestem zdenerwowana, co doprowadza do obgryzania paznokci. Głupi nawyk, zawsze to robię kiedy coś jest nie tak.
- Reszta chłopaków też jest? - pyta nagle Max. Alan kręci głową w zaprzeczeniu.
- Nie, są poza miastem. Też do nich dołączę dziś wieczorem, ale pierw muszę coś z a ł a t w i ć - ostatnie słowo wymawia z wielką ostrożnością, podkreślając je.
Max kiwa głową.
Cholera.
Cholera.
Cholera.
Wbijam paznokcie w ramię, przygryzając wargę najmocniej jak umiem (oczywiście uważam, by nie przegryźć jej aż do krwi). Mogłam zostać z Kirą w tym pieprzonym sierocińcu.
- W ogóle, niedługo w mieście jest koncert, Max. Idziesz? - Alan znów zabiera głos.
Max cmoka z dezaprobatą  i wzrusza ramionami. Ten gest chyba wszedł mu w nawyk bo robi to prawie cały czas. Ugh.
- Nie wiem - kręci głową.
Alan spogląda w lusterko nad sobą, by spojrzeć na mnie.
- A ty Kim, idziesz?
Ugh, co? Idę... W sensie... koncert?
- Ym, ja... nie. Nie wiem. Ale nie. Nie idę - przełykam ślinę. Czym się tak denerwuję. Max uśmiecha się szeroko.
- Idzie. W sumie ja też pójdę. - odpowiada Alanowi.
- Co? - prostuję się. - Nie, ja nie idę - prycham.
- Idziesz, musisz iść, Kimmy, nie pożałujesz tego.
Milczę. Nigdzie z nim nie idę, na żaden koncert. Nie chcę mieć problemów. Po za tym niedługo zaczyna się szkoła, a ja muszę do niej chodzić. Mama i tata zawsze powtarzali, że nauka jest najważniejsza... Ale teraz ich tu nie ma.
Nie myśl Kim, że możesz sobie robić co chcesz. Sierociniec, opiekunowie, oni cię obserwują. Jeśli pójdziesz na ten koncert możesz mieć poważne kłopoty. Nie idziesz. 
- Ugh, kiedy ten koncert? - pytam, nie zaszczycając ani jednego z chłopaków spojrzeniem. Mimo to, mogę się założyć, że Max znów wyszczerza się od ucha do ucha.

xxx xxx xxx

Taa da... dobra. Nie wiem czemu tu daję ten rozdział, który jest szczególnie dziwny, ale okej. xD
Mało osób to czyta, mało osob komentuje, a mi odechciewa się pisać, mimo iż mam wielkie plany co do tego bloga. Cóż, zobaczymy jak to będzie. Jeśli dalej będą odzywać się tylko trzy osoby, to jakoś nie widze sensu by to pisać (przez co mogę zginąć z rąk Oliwii, która chce to bardzo czytać) 
Nie przynudzam. 
Komentujcie i do następnego. 

piątek, 29 maja 2015

Dziwne rozmowy? Dlaczego nie. - Rozdział trzeci.

Mija pierwszy tydzień odkąd się tu pojawiłam. I pierwszy tydzień odkąd ich tu brak. Odkąd to wszystko się stało.
Ciężko mi z tą myślą, ale cóż, zawsze mogło być gorz... W sumie to nie mogło. Jutro mam urodziny, a za po jutrze idę do nowej szkoły, której okropnie się boję. Co prawda mogłam zostać w starej, ale ze względu na to wszystko, uznałam, że potrzebuję nowego otoczenia.
Wzdycham ciężko i przecieram zmęczoną twarz dłońmi. Jest godzina 00:12, a ja jeszcze nie śpię, mimo iż cisza nocna zaczęła się dobre dwie godziny temu.
Nie mogę usnąć, myśli nie pozwalają mi spać, biegają po moim umyśle, próbują go roztrzaskać na kawałeczki, próbują mnie w pewien sposób zniszczyć.
Wzdycham bardzo ciężko.
Podnoszę głowę i od razu kieruję wzrok na zegarek. 00:22. Głowa mnie boli. Powinnam chociaż próbować zasnąć, ale i tak wiem, ze nic z tego.
Po kilku minutach zastanowienia wstaję z łóżka, wsuwam różowe kapcie na nogi i cichym krokiem kieruję się do drzwi. Mam nadzieję, że Kira się nie obudzi (chociaż ona i tak ma twardy sen, wątpię aby cokolwiek ją obudziło).
Cicho opuszczam pokój i wychodzę na korytarz, gdzie już jest nieco chłodniej.Obejmuję się ramionami, przypominając sobie, że nie wzięłam ze sobą żadnej bluzy ani swetra. Czegokolwiek, co mogłoby mnie ogrzać. Przygryzam wargę i wzdycham, zastanawiając się, czemu tak właściwie opuściłam pokój. Jeśli tylko któryś z opiekunów mnie przyłapie, nie będzie za ciekawie.
Po dłuższej chwili postanawiam się ruszyć i powoli ruszyłam w stronę wyjścia na ogród. Wiem, że zastanę drzwi zamknięte na klucz,
Mijam korytarze, wszędzie panuje cisza. Żadnych opiekunów, żadnych innych dzieciaków, Mimo to, boję się, że zostanę nakryta na nocnej przechadzce po sierocińcu.
Ile bym dała, by być pełnoletnią i się stąd wynieść.

Stoję przed drzwiami, którymi za dnia wychodzę z Kirą na ogród. Teraz są zamknięte i wydają się być dwa razy wyższe i potężniejsze niż w ciągu dnia. W nocy wszystko wydaje się być straszniejsze. Nawet ty sam wydajesz się być sobie straszny.
Kładę dłoń na klamce, mimo iż doskonale wiem, że drzwi nie otworzę. I wtedy doznaję szoku. Drzwi bez przeszkód się otwierają.
Mrugam gwałtownie oczyma i uchylam drzwi nieco bardziej, by po chwili dostrzec siedzącego na jednej z ławek chłopaka. Siedzi do mnie tyłem, ale i tak potrafię się domyślić kto to jest. Tylko jeden chłopak w sierocińcu ma tak długie i jasne włosy.
To ten sam chłopak, który kilka dni temu uśmiechał się do mnie na korytarzu. Nie wiem czemu go zapamiętałam.
Waham się, czy do niego podejść, czy cofnąć się i uciec do pokoju, zanim nas oboje tu przyłapią. Kiedy zaczynam się wycofywać, słyszę głos.
- Kim jesteś?
Przełykam głośno ślinę i zaciskam usta w cienką linię. Brawo Kim! Ty zawsze miałaś genialne pomysły!
Gdy nie odpowiadam, słyszę jego kroki. Podchodzi do mnie i chwyta mocno za ramię, odwracając mnie gwałtownie w jego stronę. Zaczyna wpatrywać mi się prosto w oczy i cały gniew znika, ustępując miejsca... radości? Przerażeniu? Zaniepokojeniu? Nie potrafię tego określić.
Jego usta bezdźwięcznie wypowiadają moje imię.
Puszcza mnie.
- Co tu robisz? - pyta, odsuwając się lekko ode mnie.
- A ty? W ogóle, czemu tak zareagowałeś? Wystraszyłeś się mnie? - unoszę jedną brew w górę, krzyżując ręce na piersi.
Prycha, wracając na swoje miejsce. Stoję osłupiała, nie wiedząc co mam robić.
- No chodź tu - mówi, patrząc w moją stronę.
Przewracam oczami i po chwili siedzę koło niego, pocierając dłońmi ramiona.
Otwieram usta, by spytać chłopaka, jak ma na imię. W końcu on moje zna, ja jego jeszcze nie. Wtedy on mnie wyprzedza.
- Max.
Kieruję wzrok w jego stronę, marszcząc śmiesznie brwi.
- Skąd wiedziałeś o co chcę cię spytać?
Wzrusza ramionami.
- Nie miałem pojęcia, po prostu uznałem, że ładnie byłoby się przedstawić na początku rozmowy - wyszczerza się.
Kiwam głową i kieruję wzrok w ziemię. Dopiero teraz dostrzegam, że przy nogach chłopaka stoi szklana butelka piwa.
- Kim?
Odwracam głowę w stronę Maxa, przyglądając mu się uważnie. Chłopak chwyta szklany przedmiot w dłoń i przykłada go do ust. Alkohol. Nigdy nie lubiłam jego zapachu. Źle mi się kojarzył. Kojarzył mi się z czasami gdy...
- Um, zadam ci teraz parę dziwnych, dla ciebie, dla mnie nie, pytań, okej? - uniosi jedną brew w górę, tym samym przerywając moje przemyślenia.
Kiwam  głową.
- Palisz?
Potrząsam głową zdziwiona.
- W sensie... papierosy?
Zaśmiał się.
- No a co innego? - pyta z uśmiechem na ustach.
Kręcę przecząco głową.
- Miałaś kiedykolwiek alkohol w ustach?
Nie, oczywiście, że nie!
- Nie - przygryzam wargę.
Czuję ogromną gulę w gardle. Tylko pytanie... dlaczego?
- Yh, a... narkotyki?
Narkotyki.
Co proszę?
Że niby ja?
Narkotyki?
Nie, jeszcze nie planuję samobójstwa.
- Nie - odpowiadam ciszej i odwracam głowę w przeciwną stronę. Te pytania zaczynają mnie irytować. Po co mu to wiedzieć?
Chwyta mnie za nadgarstek.
- Samookaleczasz się? - głos ma całkiem poważny. Wyszarpuję swój nadgarstek z jego uścisku.
- Nie - patrzę mu prosto w oczy. - Nie jestem typem człowieka, co po ogromnej stracie popada w paranoję i zaczyna widzieć wszystko w czarnych kolorach. Nie tnę się, nie cięłam. Nie zamierzam. Nie zamierzam się też zabijać czy puszczać po stracie rodziny, nie zamierzam tracić nadziei, Max.
Chłopak wzdycha głośno.
- Kim, to nie tak, że cię o coś osądzam. Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Obiecaj mi więc, że nie wejdziesz tu, w tym sierocińcu, w żadne układy pomiędzy siedemnastoletnimi idiotami. Jeśli to zrobisz zaprzepaścisz wszystko, jasne?
- Max, nie zamierzam...
Prycha, przerywając mi.
- Też tak mówiłem, rozumiesz? A teraz? - wstaje z ławki, stając na przeciw mnie i rozkłada ramiona. - Tu wcale nie jest bezpiecznie. Jak tylko nadarzy się okazja, po prostu wiej.
Nie patrzę na niego. Nie rozumiem ani jednego słowa z tego, co teraz powiedział.
Niebezpiecznie w sierocińcu? Niemożliwe.
- Za dwa miesiące skończę osiemnastkę i stąd wyjdę, pojadę daleko, sam nie wiem tak naprawdę gdzie - wzdycha ciężko. - Do tej pory będę cię pilnował. Czuję się odpowiedzialny za ciebie, bo... znałem Cody'ego.
Cody.
Mój brat Cody. Pilnowałam by go nie wypowiadać, by nie wymawiać go nawet w myślach. Od tamtego dnia żadnego z ich imion nie wypowiedziałam, ani o nich nie pomyślałam.
Max, nienawidzę cię za to.
- Łzy cisną ci się do oczu, czemu nie płaczesz? - pyta zdziwiony. - Próbujesz... myśleć pozytywnie tak? Zapomniałaś o jednym i najważniejszym. Nie wolno dusić w sobie łez, nie wolno dusić w sobie jakichkolwiek uczuć, Kimmy. To ci nie pomoże myśleć pozytywnie, a raczej doprowadzi cię do śmierci.
Wzdrygam się.
Wstaję i podchodzę do Maxa.
- Co ty o mnie w ogóle wiesz człowieku? Znałeś mojego brata, nie mnie, mnie widziałeś może dwa, trzy razy w życiu - odpycham go. - Zostaw mnie najlepiej, jasne? - wściekła ocieram łzy, którym udało sie wypłynąć na policzki. Max mocno chwyta mnie za ramiona.
Boli.
- Cody mówił o tobie dużo. Zrozum to. Znałem go, pokazywał mi jak grasz, jak śpiewasz. W dniu twoich urodzin chciał cię do mnie przyprowadzić, a ja miałem pomóc ci w udoskonalaniu swoich talentów, rozumiesz? - jego wzrok wwiercał się w moje oczy, powodując u mnie paraliż. - Czuję się winny przysługę twojemu bratu. Obiecałem, że ci pomogę. Dotrzymuję obietnic. Nie pozbędziesz się mnie Kim. Nie, póki jesteśmy w jednym sierocińcu. - luzuje uścisk na moich ramionach. Po chwili czuję jak jego własne ramiona obejmują mnie mocno i przyciskają do jego ciała.
- Wszystkiego najlepszego Kim - szepcze, a ja wybucham płaczem.



♪ ♪ ♪

- Najlepszego Kimmy! - Kira z samego rana rzuca mi się na szyję, a ja ledwo kontaktując co się dzieje, upadam na podłogę razem z nią. 
- Co jest grane... - mamroczę zaspana. 
Wróciłam do pokoju... Sama nie wiem o której. I nie wiem też jak. Nie pamiętam kompletnie niczego. Pamiętam tylko Maxa i naszą całą rozmowę. Ugh. 
Kira stoi z wyciągniętą w moją stronę ręką, w której trzyma jakiś zawinięty w ozdobny papier przedmiot. 
- Co to? - pytam zdziwiona.
- No twój prezent. 
- Oh.
Biorę od niej przedmiot niepewnie i patrzę na nią z dołu. 
- No twórz - uśmiecha się. 
Kiwam głową i idę za jej radą. Odwijam to owe coś i moim oczom ukazuje się bardzo znana mi okładka albumu muzycznego. 
- Ojej - uśmiecham sie szeroko i wstaję, by mocno przytulić dziewczynę. - Dziękuję! 
- Nie ma za co, a teraz się ubieraj. Czekam tam gdzie zawsze - puszcza mi oczko i wychodzi.
Przeczesuję włosy, które żyją własnym życiem i rozglądam się po pokoju, podchodzę do szafy i wyciągam pierwsze przypadkowe ubrania. Dziś są moje piętnaste urodziny. Pierwsze urodziny, które spędzę bez rodziców i rodzeństwa. W obcym miejscu, gdzie znam około dziesięciu osób, ale tylko z jedną normalnie rozmawiam. Dziwne to wszystko.

- Ktoś idzie w naszą stronę - szepcze Kira, szturchając mnie w ramię. Podnoszę głowę znad talerza i zauważam Maxa, który kieruje się w moją stronę. Przewracam oczami i przygryzam wargę.
- Znasz go? - pyta, patrząc w moją stronę.
Kiwam głową i w tym samym czasie, Max dosiada się do naszego stolika.
- Dzień dobry Kimmy - uśmiecha się do mnie, a ja to odwzajemniam. Nie patrzę jednak w jego stronę.
- Cześć Max. - odpowiadam krótko i znów zaczynam grzebać w talerzu. Jakoś przeszła mi ochota na tę sałatkę. - Um, to jest Kira, Kira, Max.
Kira uśmiecha się do chłopaka i wraca do jedzenia.
- Kimmy, dziś po obiedzie. Tam gdzie wczoraj, okej? - uśmiecha się i odchodzi. Wzdycham ciężko i chowam twarz w dłonie.
- Kto to? - pyta zaciekawiona Kira, robiąc trik z brwiami.
Śmieję się.
- Przyjaciel mojego brata - odpowiadam krótko.

Po śniadaniu wracam z Kirą do naszego pokoju, choć większość osób wychodzi z sierocińca (za pozwoleniem opiekunów, rzecz jasna) na miasto, by uczcić ostatni dzień lata. Ja nie mam za bardzo ochoty gdziekolwiek wychodzić i szwendać się po mieście bez żadnego konkretnego powodu.
Kiedy wchodzimy do pomieszczenia, pierwsze co rzuca mi się w oczy to paczka leżąca na łóżku.

xxx xxx xxx

Dłuższy troszkę niż zawsze ale no. Po tak długim czasie się należy. :D 
Także no... byłabym wdzięczna za każdy komentarz i w ogóle (czemu zawsze muszę o nie prosić?) Wciąż walczę o zapał do pisania, którego ostatnio mi strasznie brak. Nie wiem czy wam się to opowiadanie podoba czy nie... 
Nie przedluzam. 
Do zobaczenia!