niedziela, 28 czerwca 2015

"Kim jesteś, obcy człowieku, żeby mi mówić, co mogę, a czego nie mogę robić?" - Rozdział piąty.

Ugh, cholera jasna. Jutro. Jutro, punkt siedemnasta mam niezauważalnie przemknąć do pokoju Maxa, a stamtąd mamy we dwoję niezauważeni wyjść z terenu sierocińca. Yhy, to się nie uda. Czuję to. Znając mnie, coś zepsuję i nas przyłapią, albo będzie jeszcze gorzej.
Jestem już po naszej pierwszej "próbie". Tak dawno nie śpiewałam i nie grałam na żadnym instrumencie, że strasznie kiepsko mi poszło. Po za tym czułam się strasznie głupio w towarzystwie chłopaka, który swoją drogą co chwilę chwalił mnie, jak to genialnie mi idzie. Jasne, genialnie. Co jak co, ale sama wiem, kiedy coś mi wychodzi a co nie. Po za tym jego mimika twarzy zdradzała wszystko.
Przemykam ostatnie metry prowadzące prosto do mojego pokoju, otwieram drzwi i nie witając się z Kirą, rzucam się na łóżko.
- Jak było? - pyta mnie po chwili, wstając z podłogi i sprzątając swoje rzeczy.
- Normalnie, jak mogło być? - wzruszam ramionami (przebywanie z Maxem robi swoje).
- Nie wiem... Całowaliście się? - pyta, a ja krztuszę sie powietrzem.
Wybałuszam oczy i podnoszę się z łóżka.
- Ugh, co? - przeczesuję dłonią włosy. - Nie, nie, nie! - czerwienię się. - Boże, Kira.
Dziewczyna śmieje się cicho pod nosem.
Przygryzam wargę. Mówić jej czy nie? Nie powiem, przecież... Nie musi wiedzieć wszystkiego, prawda?
Wzdycham ciężko, wtulając się twarzą w poduszkę. Gwałtownie podnoszę się, kiedy przypominam sobie o paczce schowanej pod moim łóżkiem.
- A tobie co? - pyta Kira, a ja jedynie kręcę głową. Klękam przed łóżkiem, wyciągając spod niego paczkę, której tak bardzo obawiałam się otworzyć rano.
Wstaję i z szalejącym w piersi sercem jeszcze raz dokładnie przyglądam się adresowi nadawcy. Jestem zaskoczona tym, ze dziadkowie pamiętali. Tym, że w ogóle coś od nich dostałam. Nie miałam z nimi kontaktu od... kilku lat. Na pogrzebie również nie byli, bo nie mogli. A tu nagle dostaję prezent właśnie od nich.
Siadam na pościeli i zaczynam rozrywać karton, chociaż mogłabym sięgnąć po nożyczki i łatwiej by mi się to otwierało.
Ale niecierpliwość połączona z ogromną ciekawością robi swoje. To co jest w środku, jest owinięte dodatkowo jeszcze jakąś folią, przez którą niestety nie mogę jeszcze zobaczyć co to takiego. Wiem tylko, że jest miękkie.
Gdy rozrywam folię, nie mogę uwierzyć własnym oczom. Skądś kojarzę owy przedmiot, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć skąd.
Jest to czerwona, flanelowa koszula w kratę, na której poprzyszywane są naszywki z logami różnych zespołów rockowych jak i metalowych. Jest na mnie o dwa czy trzy rozmiary za duża. Kładę ją z wielką ostrożnością na łóżko. To nie koniec niespodzianek, bo w paczce znajdowało się również zdjęcie całej rodziny. To znaczy, byłam na nim ja, mama, tata, brat i dziadkowie. Mama była wtedy w ciąży. Z tyłu zdjęcia coś pisało.

Wakacje rodzinne 17-08-2005. 

Uśmiechnęłam się do samej siebie i sięgnęłam po list, dołączony do paczki. Była tam jeszcze mała torebeczka z czymś w środku, ale to sprawdzę później. 
Zaczynając czytać list, w oczy rzuciło mi się śliczne, pozawijane pismo babci. 

Kochana Kim. 
Razem z dziadkiem wysyłamy Ci ten skromny prezent, mając nadzieję, że bardzo Ci się spodoba. 
Koszula należała kiedyś do Twojego dziadka, ale Twoja wspaniałomyślna mama zabrała ją i postanowiła nieco upiększyć. 
Uznaliśmy, że powinnaś mieć ją przy sobie. Może kiedyś uda nam się Ciebie odwiedzić. 
A druga niespodzianka się podoba? Mamy nadzieję, że radzisz sobie świetnie. 

Babcia i dziadek. 

To mama słuchała takiej muzyki? Myślałam, że nikt po za mną w rodzinie nie jest jej fanem, a tu proszę. Po śmierci rodziny dowiaduję się ciałkiem ciekawych rzeczy. 
Chwytam za ostatni przedmiot znajdujący się w paczce i otwieram go. Zabiera mi dech w piersiach. Robi mi się słabo. To są bilety. 
Bilety na koncert, o którym zawsze marzyłam. Po za biletami jest tam łańcuszek z kostką do gry na gitarze. 
Ale... Bilety. Przecież one musiały kosztować majątek. 
- Co to? - słyszę głos Kiry. Pośpiesznie chowam bilety tam gdzie je znalazłam, zdjęcie zginam w pół i wszystko chowam do szafki, pod stertę moich książek. 
- Nic, nie ważne - mamroczę i spoglądam w stronę leżącej na łóżku koszuli. - Ym, która godzina? - pytam Kiry, nie zaszczycając jej spojrzeniem. 
- Jest dziewiąta... a co? - jej głos robi się podejrzliwy. Nie patrząc na nią, wzruszam ramionami. Ściągam bluzę, którą mam na sobie i rzucam nią w kąt łóżka. Podnoszę koszulę i nakładam na siebie. Czuję się jakbym miała na sobie worek a nie ubranie. Patrzę na swoje ciało i mam ochotę zapaść się pod ziemię. Cóż, dobrze, że ta koszula jest za duża a nie przylegająca do ciała, inaczej nigdy bym jej nie założyła. 
Nie jestem osobą szczupłą. 
Potrząsam głową i szybkim ruchem podwijam rękawy aż do łokci. 
- Wychodzę - mówię beznamiętnym tonem i opuszczam pokój nim Kira zdąży cokolwiek powiedzieć. 
Nie wiem czemu, ale poczułam nagłą potrzebę rozmowy z Max'em. Mam wrażenie, że tylko on mnie tu rozumie, mimo iż go nie lubię. 

♪ ♪ ♪

Budzę się i od razu spostrzegam, że coś jest nie tak. 
Nie jestem u siebie w pokoju, to pewne. Odwracam głowę w bok, patrząc na ziemię. Na ziemi śpi długowłosy chłopak, z którym wczorajszego wieczoru odbyłam kolejną dziwną rozmowę na temat tego, dlaczego mi pomaga. Wygląda uroczo, ponieważ jego włosy są rozczochrane na wszystkie strony, a on sam tuli do siebie koc, którym zapewne był wcześniej przykryty. Wygląda jakby miał pięć lat mniej niż ma teraz.
Ale jak to się stało, ze tu zasnęłam? Ugh, nie pamiętam. Dotykam dłonią skroni. Rozsadza mi głowę od środka. Jak to możliwe, że nikt mnie tu nie nakrył? 
Wstaję po cichu z łóżka, zabieram swoją koszulę i wzdrygam się, kiedy czuję chłód na swoich ramionach. 
Szybkim krokiem opuszczam pokój Maxa, wcześniej upewniając się, że nikt nie kręci się na korytarzu. Kiedy mam już przejść do głównego holu, ktoś łapie mnie za ramię. Strach jest zbyt wielki, bym mogła odwrócić głowę i sprawdzić kto to. 
- Co tu robisz? - niski głos sprawia, że moje ciało przechodzi zimny dreszcz. 
Nie odpowiadam, przez co uścisk na moim ramieniu zacieśnia się. 
Słyszę kroki z drugiego końca korytarza, osoba, która mnie trzyma również musi je słyszeć, bo szybko mnie puszcza i znika. Oglądam się za siebie i widzę tylko biegnącą sylwetkę chłopaka. 
Zaczynam się trząść. 
Wcale nie czuję się tu dobrze. Z dnia na dzień jest tu coraz dziwniej, a ja mam ochotę uciec.

Na rozpoczęcie roku szkolnego kazano nam ubrać elegancko, ponieważ to pierwszy dzień, gdzie poznajemy nauczycieli i innych uczniów. Po prostu chcą by sieroty nie wypadły jak sieroty. Tak, to dziwne. Ale taka prawda. Inne dzieciaki pewnie będą poubierane na luzie, jedynie my nie. 
Jako, ze ja żadnych eleganckich ubrań nie posiadam, bo zazwyczaj dziwnie się w nich czuję, ubrałam poszarpane dżinsy, które wyglądały jakbym potraktowała je nożyczkami. Do tego jakaś zwykła koszulka z jakimś tam zespołem i moja nowa koszula. 
Nie będę robić z siebie idiotki, tylko dlatego, że ktoś z tego bidula zażyczył sobie abyśmy wyglądali jak sztywni idioci. 
Wystarczy, że nie mamy rodzin. Nie potrzebujemy by jeszcze się z nas śmiano w szkole. 
Związałam włosy w niedbałego kucyka i chwytając torbę, wyszłam z pokoju. 
Jak się okazało, Max już na mnie czekał. Koło niego stała zniecierpliwiona Kira. Ona jedyna się posłuchała, ubrała nawet spódniczkę. 
Zaśmiałam się w duchu. 
- Cześć Kimmy - usta Max'a ułożyły się w szerokim uśmiechu. On też miał na sobie zwyczajne ubrania, jakby pierwszy dzień szkoły nie był niczym ważnym. Bo nie był. 
- Cześć Max. - wywróciłam oczami na dźwięk dziwnego zdrobnienia mojego imienia. 
- To jak, gotowa? - pyta. 
Wcale nie chodziło mu o szkołę, wiem to. Chodziło mu o coś zupełnie innego. Chodziło mu o koncert. 
Niechętnie kiwam głową.
Nie wiem, czy jestem gotowa. 

♪ ♪ ♪

- Hej, Kim! - słyszę swoje imię, a chwilę potem czuję uścisk na swoim ramieniu.Odwracam się i widzę uśmiechniętą twarz Maxa. Jeny, czy ten człowiek musi być zawsze uśmiechnięty? To się robi straszne. Czuje, że jego uśmiechnięta twarz będzie mi się śnić po nocach. 
- Co? - zatrzymuję się w miejscu i staję na przeciw chłopaka. Moje mizerne metr siedemdziesiąt (nawet nie całe) jest niczym w porównaniu z jego ponad dwoma metrami wysokości. 
- Zmiana planów, jedziemy teraz - mówi poważnym tonem, rozglądając się dookoła. 
- C-co? - ponawiam pytanie, tym razem się jąkając. 
- To co słyszysz - przestaje się rozglądać i patrzy i w oczy. - Alan dzwonił, będzie za pięć minut niedaleko szkoły, chodź. - mówi i ciągnie mnie za sobą, nie dając mi czasu na zaprotestowanie.

- Kiiiim!
Nim zdarzę się zorientować czyj to głos, jestem ściskana z całych sił. Taak, to nikt inny tylko Alan.
- Świetna koszula - mówi, kiedy mnie puszcza. - Rozumiem, że się nie wycofujesz? - robi trik z brwiami.
Milczę. Alan jest dziwny. Jest chłopakiem, ale zachowuje się jak kobieta. Uśmiecham się krzywo, na myśl o tym, że Alan mógłby chodzić w sukienkach i nosić makijaż.
- Boże, Kimmy! Jesteś okropnie małomówna. Przeszkadza mi to, uwierz. Nie lubię być tym, co ciągle mówi i mówi i mó... - przerywa, mierząc mnie wzrokiem. - No Kim! Powiedzże coś - jęczy błagalnym tonem.
- Fajna koszulka... Alan - mówię całkiem szczerze. Ma na sobie różowo-niebieską koszulkę z rysunkiem dziwnej kolorowej małpy, pod którą widnieje napis "Jestem pożeraczem bananów". Skąd on bierze takie koszulki?
Chłopak rozpromienia się.
- Dzięki - mówi z wyszczerzem na ustach. - To jedna z moich ulubionych - przyznaje. - Chłopaki uważają, że jestem dziecinny, nosząc koszulki z dziwnymi nadrukami. - wzrusza ramionami. - Ja się nie czepiam kiedy na przykład Jeremy chodzi ciągle w pieprzonych czarnych koszulach i w ogóle nie widzi świata po za innego koloru ubraniami jak pieprzony czarny! - unosi się. Zamyka oczy i bierze kilka oddechów. - Przepraszam, poniosło mnie - uśmiecha się.
- Kim jest... Jeremy? I kim są ci chłopacy? - pytam niepewnie.
Alan macha dłonią.
- Kiedyś ci tych idiotów przedstawię, ale nie dziś. - śmieje się cicho. - Jak wrócę i oni też, obiecuję cię zabrać na jeden cały dzień spędzony z The Glass! - krzyknął podekscytowany.
- The Glass?
- To nasz zespół - wyjaśnia szybko.
- Serio? Nazywacie się... szkło? - uśmiecham się szeroko, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
Alan robi znów trik z brwiami.
- Rozśmieszyłem cię, ha! Mam w ogóle talent do rozśmieszania ludzi - wyznaje i marszczy brwi. - Poczekaj... Wiesz co robi terrorysta, kiedy słyszy śmieszny dowcip? Wybucha śmiechem!
Prycham, nie wierząc w to, że Alan właśnie opowiedział mi suchar.
- Serio? To nie było śmieszne, Alan - mówię, uśmiechając się.
- Nie? To słuchaj tego. Jakie warzywo sprzedaje się najlepiej na targu? - czeka aż cokolwiek odpowiem. - BestSeler! - piszczy, wybuchając śmiechem. Jego śmiech jest zaraźliwy, więc i ja się śmieję. - I co? Mówiłem, że potrafię być śmieszny!
Nie potrafię nic powiedzieć, ponieważ śmiech mi to uniemożliwia. Nie śmieję się z jego żaru, a z powodu jego samego.
- Dobra Alan, koniec. Bo zabijesz Kimmy swoim zabójczym talentem do rozśmieszania ludzi. - przerywa mu Max.
Alan kiwa tylko głową i wszyscy wsiadamy do auta.

- Gdzie w ogóle jest ten koncert? - pytam, kiedy cisza zaczyna mnie denerwować. 
Max patrzy na Alana, a Alan wzrusza ramionami. 
- Gdzieś za miastem. To nie jest jakaś wielka impreza, jak wiesz. Zespół mało znany, gra tylko w naszym stanie... My z chłopakami gramy praktycznie wszędzie gdzie się da, aktualnie mamy jutro koncert w Arizonie... - marszczy czoło. 
- Jak to: macie? Nie powinieneś tam teraz z nimi być? - pytam, marszcząc czoło. 
- Powinienem. I jak tylko was odstawię, jadę tam do nich. - tłumaczy spokojnym głosem. 
- Dlaczego nie pojechałeś razem z nimi? 
- Musiałem coś załatwić - wzrusza ramionami. 
Chcę spytać co to takiego, ale gryzę się w język i milknę. 
- A jak potem wrócimy? - kieruję pytanie w stronę Maxa. 
Max wzrusza ramionami. 
- Nie wiem, tej części planu nie opracowałem - odpowiada, trochę zakłopotany. 
Wybałuszam oczy. Zaraz wybuchnę. Co za idiota. 
- Słucham?! Wiesz co będzie jak w sierocińcu... - urywam, próbując pojąć w co się pakowałam. - A skąd mam pewność, że nie wywozicie mnie za miasto, nie zgwałcicie i nie zakopiecie potem żywcem w lesie?! - krzyczę, co powoduje śmiech u chłopaków. 
- Alan cię nie zgwałci. Nawet by cię nie pocałował - tłumaczy Max, a ja czuję się lekko dotknięta. 
Azjata to zauważa i szybko mi wyjaśnia. 
- Wolę chłopców, Kim. Jestem gejem - uśmiecha się lekko. - A Max też cię nie zgwałci, bo bym go chyba za to zabił później - mówi już bardziej poważnie, co powoduje wielki uśmiech na twarzy Maxa. 
Zapada cisza. 
- Alan? - pytam, prostując się. 
- Hm? 
- Um... wiesz, nie wyglądasz jak... Amerykanin i... um...
- Mam pochodzenie Japońskie - tłumaczy szybko, posyłając mi uśmiech. 
- Oh. - bełkoczę. - Urodziłeś się tutaj czy...
Znów wpada mi w słowo i nie pozwala dokończyć pytania. 
- Tak, urodziłem się tutaj. Moi rodzice, właściwie to moja matka mieszkała w USA od małego, a ojciec sprowadził się tu później. Poznali się i takim cudem powstałem ja - jego uśmiech znikł na moment, ale tylko na naprawdę krótki moment. Po chwili znów się uśmiechał, ale już smutniej.
Kiwnęłam głową i przez resztę drogi już się nie odzywałam. 

Na koncert wpuszczono nas bez przeszkód. Nikt niczego nie sprawdzał, o nic nie pytał. Czułam się dziwnie, ponieważ nigdy jeszcze na żadnym koncercie nie byłam. 
Rodzice jeździć ze mną nie chcieli, bo nie uznawali takiej muzyki, a nikogo innego nie było kto by chciał się ze mną wybrać. Nie przyznałam się do tego Max'owi oczywiście. Nie chciałam żeby sobie coś o mnie pomyślał. Splotłam ramiona na brzuchu, przyciskając je do niego. Miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, mimo, że wcale tak nie było. 
Alan jak mówił, odstawił nas tylko na miejsce i pojechał. Nie to, żebym źle się czuła sam na sam z Max'em, ale przy Alanie czułam się pewniej. 
Max chwycił mnie za rękę, dostrzegając to, że coś mnie martwi. 
- Hej, Kimmy, rozchmurz się. - uśmiechnął się, patrząc mi prosto w oczy. Uśmiechnęłam się smutno. - To jeszcze nie ten uśmiech, Kim. - pokręcił głową. - Chcę żebyś była taka wesoła jak wtedy przy Alanie, który opowiadał ci te głupie kawały.
Zaśmiałam się cicho, przypominając sobie tamtą sytuację.
- O to chodzi - kiwnął głową. - A teraz chodź pod scenę, poznasz resztę - puścił mi oczko i pociągnął za sobą.
Zaraz. Jak to: resztę?

"Reszta" składała się z piątki osób. Dwóch dziewczyn i trzech chłopaków. Każdy miał tu długie włosy, aż do pasa, prócz jednej z dziewczyn, która zamiast nich, miała kolorowego irokeza. Na imię jej Philly. Philly jest cholernie wysoka. Niewiele niższa od Max'a.
 Druga dziewczyna o imieniu Rebbeca, miała długie, proste włosy w swoim naturalnym kolorze. Uważa, że farba niszczy włosy i ona zamierza nigdy jej nie używać. I nie była zbyt wysoka. Dwa, trzy centymetry niższa ode mnie.
Rick, chłopak z bujnymi, długimi i kręconymi włosami nie był zbyt rozmowny. Właściwie to tylko mi się przedstawił i potem już nic nie powiedział. Za to jego brat, Alex, był bardzo rozmowny. Nie da się nie zauważyć, że to bracia, są do siebie okropnie podobni.
I ostatni z całej piątki, Zayn, był najchudszym i najniższym chłopakiem w grupie. Potem się też okazało, że najmłodszym. Dziewczyny miały po osiemnaście lat, Rick dwadzieścia, Alex siedemnaście a Zayn był tylko rok starszy ode mnie
Rozmawialiśmy przez chwilę, ale muzyka nas zagłuszała. Odpuściliśmy więc tą i tak nie klejącą się rozmowę i po prostu staraliśmy się skupić na muzyce.
Niestety mi nie udało się pozostać skupioną za długo, bo ktoś na mnie wpadł. Mianowicie jakiś Mulat bez koszulki.
Pomógł mi szybko wstać, nim zwróciłam mu uwagę i przepraszał. Przyjrzałam mu się dokładniej i mogłam przysiąc, że już go gdzieś widziałam. Jego szeroko otwarte, przestraszone oczy wydawały się być najsłodszą rzeczą jaką człowiek mógł zobaczyć w życiu. Na jednym z jego obojczyków miał wytatuowaną rzymską cyfrę, a na drugim czarne piórko.
Za nim stał chyba jego przyjaciel, bo zaczął go uspokajać i odciągać ode mnie, jeszcze raz przepraszając za swojego debilowatego przyjaciela.
Kiwnęłam głową, nic nie mówiąc. Mulat chciał coś powiedzieć, ale wtedy wtrącił się Max, odciągając nas wszystkich na bok.
- Co wy za jedni? - spytał dość groźnie, przyciągając mnie do siebie.
Blondyn uderzył Mulata w tył głowy.
- Mówiłem, idioto, trzymaj się mnie i nie szalej, ale niee, pan Hood wie lepiej co ma robić! Teraz możemy mieć przesrane, bo wpadłeś na dziewczynę tego groźnego typka! - uderzył go jeszcze raz, na co ciemnowłosy jęknął.
- Ash, ogarnij się no. Nie chciałem, po za tym przeprosiłem - spojrzał na mnie. - Serio, przepraszam. Powiedz swojemu chłopakowi, żeby mnie nie bił, proszę - jęknął błagalnie.
- To nie jest mój chłopak - zaprzeczyłam szybko - I nic ci nie zrobi - dodałam, na co Max zareagował niezadowolonym jęknięciem. Wbiłam mu łokieć w żebro.
- O, okej. W takim razie... okej - Mulat wyszczerzył się. - Jestem Calum Hood, a to mój przyjaciel Ash...
- Ashton Irwin - blondyn wyciągnął dłoń w moją stronę. Ścisnęłam ją, uśmiechając się.
- Kim, po prostu Kim - uśmiecham się szerzej. - A to jest Max - pokazuję na chłopaka, który pomachał Calumowi i Ashtonowi.
- Wysoki jest - stwierdził Calum.
- No - przytaknął Ash.
Max się zaśmiał.
- Czemu w ogóle chodzisz bez koszulki, Calum? - spytał Max.
Calum machnął ręką lekceważąco.
- Gdzieś zgubiłem. Wchodzę na koncert, mam koszulkę, przemieszczam się przez tłum i BOOM! Nie mam jej - wzruszył ramionami, robiąc minę poszkodowanego szczeniaczka.
Wszyscy pokiwaliśmy głowami.
- Skąd jesteście? - Max znów zadał pytanie.
- Z baaardzo daleka - Calum zrobił gest ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że przybywają kosmosu.
- Z Australii - powiedział Ash, przewracając oczami. - A w LA jesteśmy... na wakacjach - zaśmiał się. - A wy?
- Stąd - Max się wyszczerzył. - To znaczy, nie dokładnie stąd. Mieszkamy w centrum Los Angeles.
Calumowi opadła szczęka.
- Wooo, jak zajeb...
- Hood, nie klniemy przy paniach. - powstrzymał go przyjaciel.
Calum zwiesił głowę w dół.
- Nie byliśmy jeszcze w samym LA, jesteśmy tu od... kilku godzin jakoś. Nasz zespół zatrzymał się niedaleko w hotelu, jutro mamy koncert i ten... - zaczął tłumaczyć Ashton.
- Może chcecie żeby pokazać wam trochę miasta? - zaproponował Max.
Nie, Max. Nienawidzę cię. Chcę do domu.
Nadzieja na to, że chłopaki się nie zgodzą, runęła, kiedy Ash kiwnął głową i powiedział, że z miłą chęcią dadzą pokazać sobie Los Angeles.
I nie było mowy, żeby szli beze mnie, tak przynajmniej powiedział Calum. Czyli po raz drugi zostałam wkopana w coś, czego nie chciałam.
Będę tego kiedyś żałować.

Albo nie będę żałować wcale...

xxx xxx xxx 

Długi rozdział. I zapewne nudny. 
Cały czas odnoszę wrażenie, że coś tu psuję.
 No ale nic.
Zostawiajcie po sobie komentarze i w ogóle. 
Do następnego!





czwartek, 18 czerwca 2015

How could we not talk about family, when family's all that we got?* - Rozdział czwarty.

*Jak mamy nie mówić o rodzinie, skoro rodzina to wszystko, co mamy?
- I co, możesz się dodzwonić? - spytała Kira, po dłuższej chwili milczenia.
Kręcę przecząco głową, wzdychając ciężko.
- Nie odbierają, może... może oddzwonią później - wzruszyłam ramionami. Paczka, która leżała na moim łóżku, była od moich dziadków. Jeszcze jej nie otworzyłam, bo... poniekąd boję się to zrobić. Tam może czekać mnie masa wspomnień.
Chwytam paczkę w dłonie i wsuwam pod łóżko. Otworzę ją wieczorem. A teraz... teraz muszę iść do Maxa.

♪ ♪ ♪

Nie wierzę, że tu jestem. Nie wierzę, że pcham się w to wszystko, co zatytułowane jest "MAX". Nie wierzę, naprawdę w to wszystko nie wierzę. Biorę głęboki wdech i prostuję się, siedząc na łóżku Maxa, na którym on sam w sumie mnie posadził. Ucieszył się jak przyszłam. Teraz próbuje się "ogarnąć", bo zastałam go w samych spodniach z włosami, które żyły własnym życiem.
Pokój ma całkiem spoko urządzony. Znaczy, niewiele różni się układem ot tego, w którym śpię ja i Kira. Jest tu więcej... plakatów, zdjęć. W rogu pomieszczenia stoi oparta o ścianę gitara akustyczna, a zaraz koło niej leży również i elektryczna. Na poduszce koło siebie, zauważam pałeczki do gry na perkusji. Jak jeszcze gdzieś zobaczę kla... O. Klawisze. Jak mogłam ich nie zauważyć? 
Woow... On musi być serio wkręcony w świat muzyki, jak nikt inny. Ja próbowałam coś robić, jakoś kształcić się muzycznie, ale nigdy mi nie szło. 
Max wraca z łazienki, zakładając na siebie czarna koszulkę z logiem Slayer'a. Włosy ma rozczesane, ale coś zaczyna mu przeszkadzać i kilkoma ruchami dłoni, sprawia, że są w kompletnym nieładzie. 
Przyłapuje mnie na tym, że ciągle mu się przyglądam. Uśmiecha się od ucha do ucha. 
- Coś nie tak? - pyta, wsuwając stare i zużyte trampki na stopy. 
Kręcę przecząco głową, przygryzając wargę. 
- Grasz na wielu instrumentach - odpowiadam cicho, po czym odchrząkuję. 
Kiwa głową. 
- Cóż, nie mam co robić to opanowuję grę na coraz to innych rzeczach - wzrusza ramionami i się prostuje. - Gotowa? 
Kiwam głową, nie przestając przygryzać wargi. 
- Myślę, że tak. 
Uśmiecha się szerzej. 
- Mogą cię trochę nogi boleć, bo to jest jakiś kawałek stąd, spokojnie, wychowawcy nic nam nie zrobią, przyzwyczaili się do mojego znikania z sierocińca na długie godziny - ponowne wzruszenie ramionami. 
Wytrzeszczam oczy. 
- S-słucham? Nie będzie nas... cały dzień? - pytam z niedowierzaniem. Nie byłam na to gotowa. Nie byłam gotowa na to, że opuścimy ten budynek i ruszymy na miasto. Nic mi o tym nie wspominał. 
- No raczej. Moja... pracownia muzyczna, jeśli mogę ją tak nazwać, jest dość daleko stąd. 
- Będziemy tam sami? - pytam, idąc za nim, kiedy wychodzi z pomieszczenia na korytarz. 
Śmieje się krótko pod nosem. 
- Kimmy, nie zadawaj mi tyle pytań, to wszystko to niespodzianka. 
Cholera jasna, Kim. W co ty się pakujesz? 

♪ ♪ ♪

Los Angeles tętni życiem. Jak zawsze z resztą. Nawet jeśli to nie jest samo centrum miasta, to i tak jest tu tłum ludzi, przez który razem z Maxem musimy się przeciskać. Gdyby nie to, że chłopak trzyma mnie za rękę, dawno bym się zgubiła. 
Jest upalnie, ale w południe będzie jeszcze cieplej. Mam nadzieję, że do tego czasu zdążymy dojść na miejsce, bo nie bardzo odpowiada mi chodzenie po mieście, w tłumie ludzi w tak ogromnym skwarze. 
Nie urodziłam się w LA. Przeprowadziłam się tu razem z rodzicami, kiedy miałam pięć lat, zanim urodziła się moja młodsza siostra - Ivy. Wcześniej mieszkaliśmy w stanie Nevada, w małej wiosce, gdzie moim zdaniem było o wiele lepiej niż tu, w wielkim mieście pełnym wszystkiego. Potrząsam głową, wyrzucając z niej resztki wspomnień. Muszę skupić się na drodze. 
- Daleko jeszcze? - pytam Maxa, kiedy zatrzymujemy się przy jakimś budynku, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Kręci przecząco głową.
- Nie, spokojnie Kimmy. - Kimmy. Kimmy. Kimmy. Halo! Na imię mam Kim. Nie Kimmy. - Za chwilę będzie tu jeden z moich znajomych i zabierze nas tam gdzie trzeba. 
Wzdrygam się. Powinnam wiać. Poważnie. I to już. Nie znam Maxa, a to co powiedział zabrzmiało odrobinę groźnie. No może tylko dla mnie, ale ja już tak mam, ze panikuję bez powodu. 
- Um... znajomy? - unoszę brew w górę. 
Max się śmieje. 
- Spokojnie, on akurat jest nieszkodliwy - szczerzy się. On akurat jest nieszkodliwy. To kto jest szkodliwy?


I faktycznie, po kilku minutach, które spędziliśmy z Maxem w ciszy, przed nami stanęło czerwone auto, niewielkie i wcale nie jakieś z lepszej półki. Z niego wysiadł niezbyt wysoki chłopak, który podszedł do nas.
- Kimmy, Alan, Al, to jest właśnie Kimmy - przedstawia nas sobie, Max. Alan wygląda na... groźnego. Ta surowa mina i ciemne okulary. Wzdrygam się. Dopiero potem zwracam uwagę na napis na jego koszulce. "Lubię naleśniki, bądź więc moim naleśnikiem". Co. 
Patrzę znów na jego twarz. Ściągnął okulary, brak surowej miny, którą zastąpił szeroki uśmiech. Dopiero teraz zauważam, że jego oczy są... Jest Azjatą. Mrugam kila razy gwałtownie. 
- Cześć Kimmy - wita się ze mną. 
- Um, cze...
Nie kończę, ponieważ chłopak bierze mnie w ramiona i mocno przytula. 
- Au. 
Puszcza mnie szybko i mówi, żebyśmy z Maxem wsiedli do auta. Robimy co każe, cały czas jestem zdenerwowana, co doprowadza do obgryzania paznokci. Głupi nawyk, zawsze to robię kiedy coś jest nie tak.
- Reszta chłopaków też jest? - pyta nagle Max. Alan kręci głową w zaprzeczeniu.
- Nie, są poza miastem. Też do nich dołączę dziś wieczorem, ale pierw muszę coś z a ł a t w i ć - ostatnie słowo wymawia z wielką ostrożnością, podkreślając je.
Max kiwa głową.
Cholera.
Cholera.
Cholera.
Wbijam paznokcie w ramię, przygryzając wargę najmocniej jak umiem (oczywiście uważam, by nie przegryźć jej aż do krwi). Mogłam zostać z Kirą w tym pieprzonym sierocińcu.
- W ogóle, niedługo w mieście jest koncert, Max. Idziesz? - Alan znów zabiera głos.
Max cmoka z dezaprobatą  i wzrusza ramionami. Ten gest chyba wszedł mu w nawyk bo robi to prawie cały czas. Ugh.
- Nie wiem - kręci głową.
Alan spogląda w lusterko nad sobą, by spojrzeć na mnie.
- A ty Kim, idziesz?
Ugh, co? Idę... W sensie... koncert?
- Ym, ja... nie. Nie wiem. Ale nie. Nie idę - przełykam ślinę. Czym się tak denerwuję. Max uśmiecha się szeroko.
- Idzie. W sumie ja też pójdę. - odpowiada Alanowi.
- Co? - prostuję się. - Nie, ja nie idę - prycham.
- Idziesz, musisz iść, Kimmy, nie pożałujesz tego.
Milczę. Nigdzie z nim nie idę, na żaden koncert. Nie chcę mieć problemów. Po za tym niedługo zaczyna się szkoła, a ja muszę do niej chodzić. Mama i tata zawsze powtarzali, że nauka jest najważniejsza... Ale teraz ich tu nie ma.
Nie myśl Kim, że możesz sobie robić co chcesz. Sierociniec, opiekunowie, oni cię obserwują. Jeśli pójdziesz na ten koncert możesz mieć poważne kłopoty. Nie idziesz. 
- Ugh, kiedy ten koncert? - pytam, nie zaszczycając ani jednego z chłopaków spojrzeniem. Mimo to, mogę się założyć, że Max znów wyszczerza się od ucha do ucha.

xxx xxx xxx

Taa da... dobra. Nie wiem czemu tu daję ten rozdział, który jest szczególnie dziwny, ale okej. xD
Mało osób to czyta, mało osob komentuje, a mi odechciewa się pisać, mimo iż mam wielkie plany co do tego bloga. Cóż, zobaczymy jak to będzie. Jeśli dalej będą odzywać się tylko trzy osoby, to jakoś nie widze sensu by to pisać (przez co mogę zginąć z rąk Oliwii, która chce to bardzo czytać) 
Nie przynudzam. 
Komentujcie i do następnego.